Saturday, March 31, 2012

Recenzja - Delphic "Acolyte", czyli strażnicy wyroczni


Dopiero dzisiaj połapałem się, że jutro jest Prima Aprilis i warto byłoby jakoś uczcić to na blogu ;) Dlatego dzisiejszy wpis będzie dość krótki - bo i muzyka mówi sama za siebie, i od pewnego czasu o zespole jest dość cicho, więc nie jestem w stanie podzielić się zbyt wieloma ciekawostkami na jego temat. Myślę tutaj o formacji Delphic z Marple Bridge w aglomeracji Manchesteru.

Ten kwartet (James Cook - wokalista i basista, Richard Boardman - klawiszowiec, Matt Cocksedge - gitarzysta, Dan Hadley - perkusista) należy do zespołów, które nie odniosły wielkiego sukcesu na listach przebojów (w ojczyźnie mieli tylko jeden singiel w pierwszej setce, a płyta Acolyte debiutowała na 8 pozycji, co niezbyt imponuje w przypadku grupy, która zajęła dobre 3 miejsce w prestiżowym plebiscycie krytyków BBC Sound of 2010), jednak sporo osób kojarzy ją (choć oczywiście niekoniecznie z nazwy) z reklam, gier komputerowych i playlist alternatywnych stacji radiowych. Co ciekawe, uwagi te dotyczą nie tylko Wielkiej Brytanii, ale również...Polski. Przecież to ich kawałek Clarion Call stanowił podkład prezentacji jesiennej ramówki TVN w 2010 r.



Utwór ten otwiera jak na razie jedyną płytę tej czwórki. Płytę kipiącą emocjami i pomysłami, osadzoną w tradycji (osoby bardziej osłuchane z klimatami retro podczas zapoznawania się z nią nie raz pomyślą o New Order, zaś Submission to czyste Depeche Mode), a równocześnie supernowoczesną (szczególnie tytułowy klubowy instrumental). Każdy znajdzie na niej coś dla siebie - ciepłą gitarę w końcówce Doubt, radosną ekstazę Halcyon, transowość This Momentary (spory rozgłos zdobył sfilmowany w okolicach dawnej elektrowni w Czernobylu teledysk do tego utworu). Elementy popu, rocka i klubowych brzmień świetnie się ze sobą łączą.

Mnie najbardziej ujęły dwie kompozycje. Counterpoint polecał na forum 80s.pl użytkownik o pseudonimie PrzemekZ, pisząc, że jest niebywale energetyczny i porównując go do 747 Kent (o tej kapeli też niedługo napiszę!) Bardzo mnie zdziwiła taka opinia, ponieważ nie wiedzieć czemu utożsamiłem energię z optymizmem (Przemkowi prawdopodobnie chodziło przede wszystkim o końcówkę tej piosenki), jednak jest faktem, że trudno o niej zapomnieć, kiedy już raz się ją usłyszy. Zawsze dźwięczy mi w uszach, kiedy wydaje mi się, że coś w moim życiu się kończy. W takich sytuacjach jej melodia pomaga mi oczyścić umysł. (Trudno powiedzieć, na ile mój odbiór tej piosenki wiąże się z faktem, że modelka z klipu przypomina pewną uroczą Ukrainkę, z którą chodziłem na studia :)



Bardzo trafia do mnie też zamykające płytę Remain. Można je porównać do porannego wiatru w nozdrzach po całonocnej upojnej imprezie w zatłoczonym klubie.



Pitchfork nieco krzywił się na ten album, wytykając chłopakom żerowanie na muzycznej przeszłości ich rodzinnego miasta, jednak mi trudno znaleźć na nim choćby jeden słaby punkt (z niesinglowych kawałków bardzo lubię też Red Lights). Nie mogę się doczekać ich nowego krążka, mam nadzieję, że pojawi się jeszcze w tym roku. Na razie wiadomo tylko tyle, że w jednym z utworów gościnnie zaśpiewa wokalistka występująca pod pseudonimem Alyusha Chagrin. Mam nadzieję, że milczenie kapeli jest oznaką perfekcjonizmu, nie zaś niemocy twórczej... Członkowie grupy zawsze podkreślali, że są spokojnymi ludźmi, którzy wolą gmerać w laptopach komponując i rozmawiać o sztuce niż rozbijać się po pubach (nazwę "Delphic" można przetłumaczyć jako "tajemniczy jak starożytna wyrocznia"), więc mogę mieć rację ;)





Wednesday, March 28, 2012

Monografia: Keane, czyli wszyscy się zmieniają


Witam po dłuższej przerwie :) Dwa tygodnie temu zbombardowałem Was postami o tematyce "okołokobiecej", dlatego pomyślałem, że dobrze zrobi nam krótki odpoczynek od siebie ;) Poza tym zajęły mnie wyjątkowo męczące sprawy zawodowe, które na szczęście są już za mną, chociaż paradoksalnie nie przybyło mi od tego wolnego czasu :/ Mam jednak nadzieję, że dzięki mądrej organizacji czasu uda mi się zmobilizować do dopracowania kilku ciekawych statystyk oraz "retrotematów", poza tym zbliża się coraz więcej premier płyt moich idoli. Dzisiaj przypomnę jednego z nich - brytyjski kwartet Keane. Swoją drogą zawsze mi się wydawało, że to trio, ale muszę pogodzić się z tym, że w skład formacji wchodzi w tej chwili czterech muzyków: wokalista i gitarzysta Tom Chaplin, klawiszowiec (pianista) Tim Rice-Oxley, perkusista Richard Hughes oraz basista i perkusista Jesse Quinn, który dołączył do nich w 2007 r. Z kronikarskiego obowiązku wymieńmy jeszcze gitarzystę Dominica Scotta, który odszedł w 2001 r., aby poświęcić się studiom na prestiżowej London School of Economics... (Rice-Oxley z kolei studiował filologię klasyczną na University College of London - pamiętam dość żenujący "kurs mitologii dla początkujących" jego autorstwa bodaj z "NME").

...z tym, że w tym czasie o Keane jeszcze mało kto słyszał, także dlatego, że zaczynali w 1993 r. jako coverband pod inną nazwą: The Lotus Eaters (być może inspirowaną liverpoolczykami odpowiedzialnymi za pewien cudny hit lat 80.). Obecna nazwa, która pojawiła się w 1997 r., o dziwo nie ma nic wspólnego z irlandzką piłką nożną, lecz upamiętnia przyjaciółkę matki Chaplina (Cherry Keane), która wspierała młodych muzyków duchowo i finansowo. Zresztą o mały włos historia grupy nie potoczyłaby się w zupełnie innym kierunku, ponieważ w tym samym roku Rice-Oxley otrzymał ofertę zostania klawiszowcem...Coldplay, jednak nie chciał porzucić kolegów.

Czy podjął dobrą decyzję? Z dzisiejszego punktu widzenia łatwo go wyśmiać, jednak wtedy obydwie kapele dopiero startowały do wielkiej kariery. Obydwie zresztą zaczynały w tym samym labelu - Fierce Panda. Przez pierwsze trzy lata nagrań dla wytwórni Island wydawało się, że chłopaki z Battle w hrabstwie East Sussex są jak muzyczny król Midas. Świadczyły o tym zwycięstwo w plebiscycie BBC Sound of 2004 (a było w czym wybierać), dziewięciokrotnie platynowy status debiutanckiej płyty Hopes and Fears, siedmiokrotnie platynowy kolejnej - Under the Iron Sea z 2006, występy na Live 8 i jako support U2, dwie Brit Awards w 2005 (najlepszy brytyjski album i najlepszy brytyjski debiutant), nagroda Ivora Novello dla Rice-Oxleya (pisał dla Gwen Stefani i Kylie Minogue), nominacja do Grammy za debiut roku w 2006 i za zespołowe nagranie pop z wokalem (Is It Any Wonder?) w 2007, udział w projekcie Band Aid 20 i innych przedsięwzięciach charytatywnych... Można powiedzieć, że byli skazani na taki sukces, ponieważ ich teatralne, raz pełne majestatu, innym razem wrażliwości, oparte na dźwiękach fortepianu piosenki równie dobrze trafiały do romantycznych nastolatków, jak i przedstawicieli (a przede wszystkim przedstawicielek) starszego pokolenia. Na 80s.pl użyłem kiedyś sformułowania "muzyka dla gospodyń domowych", czego bardzo szybko żałowałem :) Że świetnie brzmiały w radiu, nie muszę chyba dodawać. Krytykom nie bardzo przypadli do gustu (w "Teraz Rocku" napisano, że "Chris Martin ma charyzmę, a Tom Chaplin ma najwyżej nadwagę" - ciekawe, co ma jedno do drugiego i co by na to powiedziała pewna Adkinsówna z Tottenhamu), ale publika wiedziała swoje. Dwie wyżej wspomniane płyty znalazły się w 2008 r. w pierwszej dwudziestce ankiety na brytyjski krążek wszech czasów ogłoszonej przez magazyn "Q". Wydaje się jednak, że znacznie więcej niż o ich jakości, mówi to mentalności wyznającej zasadę "nothing succeeds like success" klasy średniej, do której wydaje się adresowany ten miesięcznik.









Coś pękło 22 sierpnia 2006 r. Tego dnia Chaplin ogłosił, że musi przerwać trasę koncertową, aby poddać się leczeniu uzależnienia od narkotyków i alkoholu. Jego pobyt w znanym londyńskim ośrodku odwykowym Priory Clinic trwał do października. Patrząc na dziecinną twarz wokalisty, wydawało się, że to ostatnia osoba, która może borykać się z tego typu problemami, jednak jak widać życie w trasie potrafi dać w kość nawet najgrzeczniejszym chłopcom. Na szczęście mimo, że muzycy w latach 2007-08 często mówili w wywiadach o konfliktach interpersonalnych, które musieli przezwyciężyć, zarówno trasa, jak i następny krążek Perfect Symmetry zostały dokończone.

Ta trzecia płyta jest mi wyjątkowo bliska, ponieważ w kilku utworach obok tradycyjnego patosu słychać wyraźne inspiracje synth-popem lat 80. Nie przełożyło się to na weselsze teksty - słowa utworów były nie tylko melancholijne, ale wręcz nihilistyczne (np. Pretend That We're Alone), czego dobrym przykładem jest przejmujący utwór tytułowy, który odebrałem wówczas wręcz jako krzyżówkę Who Wants to Live Forever Queen z The Winner Takes It All ABBY. To też ich pierwszy album, na którym pojawia się gitara elektryczna - do tej pory "wiosłopodobne" dźwięki generował syntezator. Odniósł spory sukces - znowu 1 miejsce w Wlk. Brytanii, 7 w USA (znowu mówi to więcej o spadku sprzedaży niż o rzeczywistej popularności grupy), nagrody dla płyty i singla roku (Spiralling) od "Q".






Nie wiem, czy EP-ka Night Train z 2010 r. (znowu numer 1 na Wyspach!) miała pokazać, że demony przyszłości odeszły w cień, ale współczynnik optymistycznych utworów w porównaniu z poprzedniczką znacznie wzrósł. Jak to z epkami bywa, Anglicy tym razem spróbowali kilku eksperymentów. Mnie bardziej niż piosenki nagrane z kanadyjskim raperem K'Naanem (tak przy okazji: nie rozumiem ludzi, którzy gloryfikują jego duet z Nelly Furtado, a jednocześnie mieszają z błotem One Direction) urzekł cover numeru z repertuaru japońskiej grupy Yellow Magic Orchestra z gościnnym udziałem wokalistki z Kraju Kwitnącej Wiśni oraz...kawałek, który dziwnie przypomina mi niedawny przebój Lauriego :)





7 maja 2012 r. ukaże się kolejny CD Keane pt. Strangeland. Trudno mi powiedzieć, czy ich kolekcja brytyjskich płytowych numerów 1 się powiększy. Singiel Silenced by the Night nie przypadł mi do gustu - czyżby formuła stylistyczna zespołu uległa wyczerpaniu? Pocieszam się, że tak samo nie przekonałem się nigdy do Foot of the Mountain A-Ha, czyli zespołu, który mocno zainspirował Keane, zaś krążek pod tym tytułem uważam za najlepszy, jaki nagrali po reaktywacji w 2000 r. Podobnie pocieszam się w związku z ostatnim singlem Mortena Harketa pt. Scared of Heights, który wydaje mi się trochę zbyt oczywisty jak na twórcę tylu klasyków, ale na ten temat rozpiszę się w innym poście :) Inny pozytywny przykład - Snow Patrol, którzy teoretycznie dawno powinni się wypalić, a przynajmniej moim zdaniem wciąż są w gazie.



Mam nadzieję, że teraz, kiedy Keane oprócz Trójki i stacji regionalnych mogą liczyć na promocję np. w Esce Rock, trzymają jakiegoś asa w rękawie, który przypomni Polakom, że nie skończyli się na Everybody's Changing i może nawet pojawi się zapotrzebowanie na koncert nad Wisłą... (chociaż chyba tak trudno znaleźć dla nich tu grupę docelową, jak Gypsy & The Cat)

Friday, March 16, 2012

Playlista: Gdyby brzmiały jak wyglądają...

W najbliższych dniach chcę się zająć sprawami zawodowymi, dlatego dzisiaj daję aż dwa posty. Tak jak napisałem w poprzednim, ładniejszym (i przystojniejszym) zawsze było łatwiej wedrzeć się na scenę, szczególnie w erze teledysków. Czasami nepotyzm i przerost formy nad treścią był tak krzykliwy, że szanującemu się melomanowi trudno byłoby o wyrozumiałość. Zdarza się jednak, że próby artystycznego (?) zaistnienia niektórych pań i stojących za nimi menedżerów wywołują uśmiech (trochę sympatii, trochę politowania) na twarzy. Ostatnio ja i mój kolega bloger przekonaliśmy się, że nabijanie się z popowych gwiazdeczek bywa niebezpieczne (chociaż ta, o której w tej chwili myślę moim zdaniem nawet nie jest ładna...; nie linkuję do tej dyskusji, bo moi facebookowi czytelnicy mają już tych linków na pewno serdecznie dość :), ale niedawne Dni Kobiet i Mężczyzn to chyba dobra okazja, że spojrzeć na siebie wzajemnie z przymrużeniem oka ;)

Tone Norum

Atrakcyjna brunetka, siostra gitarzysty Europe i wykonawczyni mało odkrywczej muzyki pop na przełomie lat 80. i 90. Piosenka, do której linkuję, wyróżnia się udziałem Joeya Tempesta w chórkach.


Sky Ferreira

Co widać - modelka, co nie bardzo słychać - wokalistka. O dziwo, jej nagranie w 2010 uznano za demówkę Britney Spears. Co jeszcze ciekawsze, lubi ją głośna ostatnio Iza Lach.


Sunday Girl

Nie jestem pewny, czy wokalistka tego projektu jest modelką i szczerze mówiąc za bardzo nie chcę mi się szukać. Ale niektórzy ją o to podejrzewają, więc wygospodarowałem dla niej trochę miejsca w tym kąciku.


Nicola Roberts

Mam słabość do rudzielców, ale ta piosenka to przegięcie :/ Wolę zareklamować tu coś dla pań - cover jednej z najlepszych propozycji Girls Aloud (autorstwa - jakżeby inaczej - Pet Shop Boys :) w wykonaniu supportującej dziewczyny grupy z norweskim wokalistą (lubielosie :)


Aura Dione

Duńska wokalistka o południowych korzeniach w gruncie rzeczy jest bliska stylistyce "singer-songwriter", wcale nie tak dalekiej od dokonań Alanis Morisette czy Tracy Chapman, jednak jej pogoń za trendami niestety od czasu do czasu dostarcza nam kilku powodów, aby jej nie lubić. Cztery ostatnie to: 1. dżidżi, 2. dżodżo, 3. ulalala, 4. Geronimo.


Honey

Niby jest wszystko - przeboje, tabuny fanek, plotki, skandale i markowe ciuchy, Tylko, cholera, udanego koncertu unplugged w wykonaniu tej pani raczej się nie doczekamy :/


Ellie

Już wiele razy na tym blogu wyśmiewałem się z Amerykanów, ale tym razem pobawię się w Jankesa: Kto płacze, gdy jest zraniony, łapka w górę!


Ewa Farna

Mam kolegę, który na podstawie wspólnego występu Ewy z grupą TSA, odkrył w niej potencjał do śpiewania... hard rocka/metalu. Co kto lubi, ale może rzeczywiści to, co najlepsze, dopiero przed nią.


Mógłbym tutaj wymienić jeszcze kilka samych modelek, które próbowały zabłysnąć jako wokalistki, ale niewiele z tego wyszło (Naomi Campbell, Agnieszka Maciąg, Alicja Bachleda-Curuś). Czy więc te dwa świata są całkowicie nie do pogodzenia? Chyba nie, czego dowodem jest np. niejaka Vanessa Williams, ale ten temat zostawiam Muzyko(b)logerowi :) Poza tym niedawno natknąłem się w Internecie na próbkę wokalną tych talentów pewnej zwariowanej na punkcie mody młodziutkiej polskiej blogerki (nie, nie tej, o której prawdopodobnie myślicie :P) i...nie obraziłbym się za więcej :) (Przydałoby się tylko sprostować, że tak naprawdę nie jest to utwór Birdy, tylko zapomnianej już grupy Cherry Ghost.)



Drogie panie, bez obaw, z panów też się niedługo pośmiejemy ;)

Słodziaki z teledysków, których pewnie nie znacie

Jak mówi stare szołbiznesowe przysłowie: sex sells. (co ciekawe, taki roboczy tytuł nosiła płyta Bon Jovi Crush - ta z It's My Life). Dużo można powiedzieć na ten temat choćby w kontekście doboru okładek dla krążków, np. jak się okazuje na to, że skąpo ubrane seksbomby są w stanie napędzać sprzedaż podejrzanej jakości składanek marketingowcy wpadli kilka dekad przed powstaniem znanej z tego typu praktyk telewizji Viva. Dzisiaj jednak chciałbym zająć się czymś innym - teledyskami. Często seksapilem miała w nich przekonywać sama wykonawczyni utworu (taki klipami na pewno prędzej czy później się zajmę). Czasem uroda była jej jedynym atutem, czasami nie. Niekiedy single męskich gwiazd reklamowały sławne modelki lub aktorki. Szczególnie co starsi czytelnicy na pewno pamiętają obrazki do Wicked Game Chrisa Isaaca z Heleną Christensen, Uptown Girl Billy'ego Joela z Christie Brinkley, Drive The Cars z Pauliną Porizkovą oraz Too Funky i Freedom'90 George'a Michaela z całą plejadą gwiazd (o Tawnii Kitten już pisałem).


Jeśli chodzi o czasy bardziej współczesne, podobała mi się kotłująca się w pościeli Mischa Barton w wideo do Goodbye My Lover Jamesa Blunta.



Ale ileż to było klipów, w których spodobała się nam jakaś dziewczyna, którą widzieliśmy prawdopodobnie tylko ten jeden jedyny raz, ale nie potrafimy o niej zapomnieć. Dobry przykład z lat 80. to Domino Dancing Pet Shop Boys. Trójkę głównych aktorów wybrali na planie w Portoryko sami muzycy. Femme fatale nazywała się Donna Bottman. Obecnie pracuje na rodzinnej wyspie w hotelu sieci Hilton i jak napisał pewien szwedzki bloger, ma już serdecznie dość pytań o swój status ikony seksu :) Co nie przeszkadza fanom nadal się nią zachwycać przy każdej nadarzającej się okazji.


Już wtedy muzykom i reżyserom nie brakowało fantazji.



Nie brakowało też bardziej przyziemnego spojrzenia na problem.



Poniżej zamieszczam linki do kilku lepszych i gorszych piosenek, które identyfikuję w pierwszej kolejności jako "te z fajną dziewczyną/dziewczynami w teledysku". Dla kilku na pewno jest to krzywdząca etykietka, ale mimo subiektywnie ich wysokiej jakości, nie mogłem znaleźć innego pretekstu, żeby się nimi podzielić.

Athlete - Superhuman Touch



Idlewild - Love Steals Us from Loneliness



The Maccabees - First Love

Dużo się w tym klipie dzieje, ale moją uwagę jakoś przykuła pani we wrzosowym wdzianku :)


The Pains of Being Pure at Heart - Higher Than the Stars

Moich ulubieńców oskarżono, że na potrzeby tej piosenki ukradli linię basową Just Like Heaven The Cure. Teledysk też mocno ejtisowy - wszędzie Pet Szop Boys! (them again!)


Alex Gardner - I'm Not Mad

Niby przyjemna popowa melodyjka, ale gość nie ma ani tak dobrego głosu, ani nie potrafi tak spektakularnie robić z siebie idioty, że nie starczyło na więcej niż 44 miejsce w Wielkiej Brytanii. Ale to już nie wina towarzyszącej mu modelki.


Destroyer - Kaputt (wiem, że było...)

Jak to ktoś napisał w komentarzach pod filmem: "Skrillex jako dziecko" ;)


Profesor Green feat. Ed Drewett - I Need You Tonight

Kicz, ale czuję jakąś sympatię do bohatera tego kawałka :)


Example - Watch the Sun Come Up

Skoro jesteśmy przy brytyjskim hip-hopie...konkurencja nie zasypia gruszek w popiele ;)


Wokół gwiazd popu zawsze kręci się wiele pięknych kobiet, dlatego na pewno temat doczeka się kontynuacji :)

Monday, March 12, 2012

Recenzja: Lana Del Rey - Born to Die, czyli przypadek czy plan

 
Moi koledzy z klasy nie mogli odżałować, że Redford zagrał w tym filmie z Mią Farrow. O wiele bardziej podobała im się grająca Jordan Lois Chiles :)

Ma się wrażenie, że recenzje takich płyt, jak Born to Die, same się piszą. Tylko, że od razu powstają w tylu wersjach, że trudno zdecydować, która powinna ujrzeć światło dzienne. Hmmm...

Zacznę może od uwagi natury ogólnej. Jak pewnie zauważyliście, bohaterami większości moich postów są mężczyźni, jednak nie ukrywam, że najbardziej lubię pisać o kobietach. A to dlatego, że faceci na scenie najczęściej po prostu są. Mądrzy lub głupi, przystojni czy też odpychający, w koszuli albo bez, nie mają zbyt wiele do zaoferowania poza swoją muzyką. Poza tym, co gorsza najczęściej występują zespołowo, więc trudno się zdecydować, na którym skupić uwagę. Tymczasem kobieta na scenie to najczęściej nie tylko twarz plus piosenki, lecz cały wizerunek - im lepiej trafiający w oczekiwania widowni, tym lepiej dla powodzenia przedsięwzięcia.

Przykładów takich modeli, w które wpisują się najpopularniejsze wokalistki, można wymienić bez liku. Lady Gaga to kosmitka obwieszająca się mięsem, walcząca o prawa gejów, lesbijek i chwilami strach pomyśleć kogo jeszcze. Katy Perry, jak już kiedyś pisałem, to głupkowata, ale dla wielu urocza amerykańska dziewczyna z sąsiedztwa. Adele na początku wpisywała się w stereotyp zawadiackiej, mało troszczącej się o wygląd dziewczyny z brytyjskiego pubu (inne przykłady: Lily Allen, Kate Nash), ale dzisiaj sprawia wrażenie reklamy leniwych uroków amerykańskiego Południa (szczególnie w Someone Like You), tak jak Florence + The Machine przejęła po Kate Bush rolę ambasadorki brytyjskich wrzosowisk. Od czasów Bjoerk wiadomo, że skandynawskie piosenkarki bywają ekscentryczne (Lykke Li, Oh Land). Inni znowu kochają Alabastrowe Brunetki w Gorsetach (np. Amy Lee). A ileż jest metod sprzedaży egzotyki (teraz ładniej zwanej "multikulturowością") poprzez pop... (Shakira, Jennifer Lopez, Rihanna, MIA...)

Lizzie Del Rey, tfu!, Lana del Grant, wróć!, Lana Del Rey też pojawiła się na rynku muzycznym wraz z całym "opakowaniem". Wiem, że sama określiła słusznie swoje emploi jako "gangsta Nancy Sinatra", ale mi jej kreacja sceniczna bardziej kojarzy się z pewną postacią... literacką. Kojarzycie może taką powieść (ewentualnie film) Wielki Gatsby? Była to moja lektura licealna w ramach przygotowań do matury międzynarodowej z języka angielskiego. Moi koledzy twierdzili, że to "romansidło", jednak sam czułem sympatię do postaci tajemniczego nuworysza z Nowego Jorku próbującego bezskutecznie odzyskać miłość swojej zamężnej już sąsiadki. Po wysłuchaniu Born to Die mam wrażenie, że gdyby owa piękność ze Środkowego Zachodu, Daisy Buchanan nagrała płytę, brzmiałaby właśnie tak - opisy imprezowego życia podszyte potężną dozą goryczy i desperacji.

Co można powiedzieć o samej muzyce? Moja pierwsza jednozdaniowa recenzja tego materiału brzmiała surowo: "Mogła nagrać kawałek tytułowy i nie męczyć się z resztą". Chociaż na tej płycie nie ma nic równie majestatycznego, z biegiem czasu doszedłem jednak do wniosku, że dobrze służy jako "opener". Wydaje się bowiem komunikować, że świat, w którym osadzone są pozostałe piosenki, nie jest tylko światem bezmyślnej konsumpcji (a chwilami może się tak wydawać) i sercowych problemów typowych dla nastolatek, ale jest pogrążony w dekadencji. Te mrocznawe tony (zasługa i śpiewu Lany i odpowiedniej produkcji) dodają płycie nieoczekiwanej głębi.



Moja druga jednozdaniowa recenzja brzmiała następująco: "Muzykoblogerze, czy Ty w tym słyszysz new jack swing?" Ludziska, jeżeli znacie tylko Video Games, to nic nie wiecie o kobiecie znanej rodzicom jako Lizzy Grant. Pierwsze kilka utworów brzmi jak kolekcja jazzujących coverów Fergie, Gwen Stefani albo Niny Sky (How do you like me now z Radio przypomina mi pewną linijkę z przeboju niedawno opisywanych przeze mnie The KLF). Dopiero bliżej końca albumu robi się bardziej tradycyjnie i spokojniej. Naprawdę ta dziewczyna ma więcej wspólnego z Nicki Minaj niż fakt, że nieźle prezentuje się w szortach :) Tym bardziej, że jeżeli nagra jeszcze jedną płytę w tej poetyce, nie od rzeczy będzie opracowanie tezaurusa dla fanów z informacjami, która to jest "piosenka o szmince", a który "numer o sukience" :)

Summa summarum, każdy z tych utworów ma w sobie coś ciekawego, a to spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że jest ich 12, a w wersji bonusowej aż 15. Duże wrażenie robi beztrosko wtrącone Oh oh oh, ha ha ha w melancholijnym Dark Paradise oraz The National Anthem - piosenka jednocześnie tak patetyczna i groteskowa, że nie da się jej opisać, trzeba jej posłuchać. Fanki pewnie polubią utworek, który Muzykobloger powinien czym prędzej otagować jako girl (nomen-omen) anthem :) (Note: embedów dziś nie ma, ponieważ wszystko poza singlami zniknęło z YouTube, a z Vimeo mam kłopoty). O dziwo, inwencją ten krążek bije na głowę Our Version of Events Emeli Sande, która na rynku brytyjskim miała pokonać rywalkę zza Oceanu bezpretensjonalnością i profesjonalizmem. Niestety pomiędzy otwierającym zestaw Heaven a zamyjącym go Read All About It chyba tylko najbardziej sentymentalni romantycy znajdą coś dla siebie...

Jest o wiele lepiej niż się spodziewałem, ale zgadzam się z moim kolegą o ksywie Mavoy, który napisał na swoim Twitterze, że nie przejąłby się, gdyby Grantówna dotrzymała słowa i nie nagrała następcy Born to Die, ponieważ sprawia wrażenie kogoś, komu szybko kończą się dobre pomysły. Też obawiam się, że nie da się przez całą karierę balansować w pół drogi między Palomą Faith a MIA. Skoro wyczerpano już dwie popularne opcje (r'n'b i klimaty "kawiarniane"), zostaje właściwie tylko electro, a to może skończyć się wspólnym recytowaniem listy zakupów z oczywiście Nicki Minaj. Z kolei kalka tej płyty może nie wywołać większego zainteresowania. Może nagranie coverów rzeczywiście byłoby dobrym pomysłem? (Z czysto marketingowego punktu widzenia na pewno) Ja radziłbym tej pani przez jakiś czas wykorzystać swoją nowo zdobytą pozycję celebrytki w innej gałęzi szołbiznesu (film? moda?), a drugi album wydać dopiero, kiedy nie będzie wątpliwości co do słuszności obranej koncepcji. A wtedy może powstanie coś równie ponadczasowego, jak Wielki Gatsby. Oby nie było tylu trupów na końcu, co tam :) Muzyka tej dziewczyny może się podobać lub nie, ale sprawia wrażenie "zwierzęcia medialnego" - a dzięki takim ludziom scena pop jest ciekawsza.


PS. Do tych, którzy chcieli playlist z okazji Dnia Kobiet. Ostatnio nie za dobrze się czułem, potem zwaliła się na mnie robota, a w końcu dopadł mnie kryzys twórczy, ale na pewno w tym tygodniu pojawią się może nawet dwie. Tak że zamiast Dnia Kobiet, będzie Tydzień Kobiet (swoiście połączony z ostatkami po Dniu Mężczyzn:)

Thursday, March 8, 2012

Felieton: Fenomen CIAPY

O blogach mówi się, że to sieciowe pamiętniki. Moda na wynurzenia typu "zjadłem zupę mleczną, umyłem zęby, a potem śniłem o morzu krwi i chciałem się powiesić", którą pamiętam z czasów licealnych, chyba już minęła. Niemniej jednak tradycja tej formy wypowiedzi wciąż nęci nas, zblazowanych profesjonalistów, aby raz na jakiś czas porzucić suche fakty i rzucić się w wir jak najbardziej osobistych wspomnień. Wierzcie czy nie, połączenie muzyki i świadomości, że jest Dzień Kobiet, może zadziałać baaardzo nostalgicznie :)

W poście o ABBIE wspominałem już o tym, że jakiś czas temu pracowałem w pewnym biurze wraz z początkującą adeptką marketingu. Moja koleżanka (jej imię przywodzi na myśl popularny wśród nieudolnych internetowych żartownisiów program do obróbki głosu :) była pod wieloma względami dziewczyną interesującą i nietuzinkową. Ambitna, pracowita, lubiła gotowanie, motoryzację, podróże, filmy z klasą i przesłaniem. Miała ciekawy styl ubierania - zanim jej nie poznałem, nie miałem pojęcia, że szpilki mogą być jednocześnie trampkami :) A w swoim czarnym zimowym płaszczu, siwej beretoczapce i okularach wyglądała jak egzystencjalistka z paryskiego Rive Gauche lat 60. Hodowała dwie szynszyle: Dynię i Szyszkę (nie mówcie, że Was to zdziwiło). Trzeba przyznać, że pasowały do niej charakterem (hodowcy szynszyl pewnie wiedzą, o czym mówię ;)

No fajnie, ale co to ma wspólnego z tematyką tego bloga? Otóż moja "towarzyszka niedoli" wydawała mi się wyjątkowa także z innych powodów. Miałem problemy z ujęciem jej specyfiki w słowa, aż nagle pewnego dnia doznałem olśnienia. Dotarło do mnie, że

moja koleżanka to CIAPA!

Nie mam na myśli słowa "ciapa" używanego jako wyzwisko lub wyraz lekceważenia, lecz anagram CIAPA, pod którym kryje się określenie:

C-zarująca
I-nteligentna
A-matorka
P-opu 
A-lternatywnego :)

Bo też jej konto Last.fm i profil Facebooka były pełne muzyki, która wydawała mi się wtedy zupełnie nie z tej ziemi, dopiero po pewnym czasie doszedłem do tego, że bardziej kreatywnych i wartych poznania artystów po prostu w tej chwili nie ma (np. Washed Out, Jamie Woon). Szkoda, że już nie mamy ze sobą kontaktu (w pewnym momencie straciliśmy cierpliwość do naszej pracy i rozeszliśmy się każde w swoją stronę) i nie wie, że stała się dla mnie archetypem :)
 
Na tym jednym spostrzeżeniu się nie skończyło. Wkrótce doszedłem do wniosku, że CIAP dookoła jest tak wiele, że można już chyba mówić o fenomenie pokoleniowym. O tym, jakie moim zdaniem są cechy typowej CIAPY, napiszę za chwilę, wcześniej chciałbym spróbować odpowiedzieć na pytanie o korzenie tego zjawiska. Nie miałem bowiem takich spostrzeżeń, kiedy chodziłem do liceum, na kolejnych etapów studiów też rzadko, a na doktoranckich wszystko dookoła nagle zaczęło "ciapać" :)

Myślę, że przyczyny takiego stanu są trzy, a każda w jakiś sposób wynika z innych: upowszechnienie w Polsce Internetu, urozmaicenie dostępnej Polakom oferty koncertowej oraz powstanie nowych mediów upowszechniających tzw. muzykę niezależną (Radio Roxy, Eska Rock, Polskie Radio Euro/Czwórka, Radio Kampus, Teraz Rock itd.). Dzięki tym wszystkim czynnikom rodzimi melomani zaczęli mocniej zauważać różnicę między muzyką zwaną z angielska Adult Alternative a Alternative i Indie. W moich czasach licealnych bycie "alternatywnym" prawie zawsze oznaczało słuchanie artystów o już dość dużym dorobku: Stinga, Kultu, Red Hot Chill Peppers, The Cure. Z (wtedy) młodego pokolenia większą sympatią cieszył się tylko Myslovitz, znajomość przecież bardzo popowego Coldplay stanowiła ewenement. A przecież było to jedno z najlepszych liceów w Polsce, które teoretycznie powinno stanowić ostoję wszelkich nowych i nowych-starych prądów (pop)kulturalnych. Być może tak było, ale tylko jeżeli chodzi o metal. Może niemetalowcy po prostu mieli za mało czasu na coś innego niż nauka?

Pomijam tu kwestię repertuaru przy klasowych ogniskach, bo jak wiadomo po paru "browcach" trudno odróżnić punk od Lady Pank :) Do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia: w latach 2002-2005 twórcom radiowych playlist wciąż wydawało się, że są w stanie wmówić społeczeństwu "światową sławę" trzeciorzędnych francuskich czy szwedzkich wokalistek, przez co komuś nieszukającemu muzyki na własną rękę trudno było się dowiedzieć o istnieniu niektórych nawet sporego kalibru gwiazd.

Dziś medialnym magnatom trudno jest udawać, że nie istnieje Florence + The Machine albo Lana Del Rey, dzięki czemu pewna część młodzieży ma szanse identyfikować się z muzyką, której urodziwszy się 10 lat wcześniej mogli w ogólnie nie poznać. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ z jednej strony dyskusja z ludźmi o innych gustach może doprowadzić do ciekawych wniosków, z drugiej zaś miło jest, jeżeli ktoś wie o czym właściwie mówisz :), a tym bardziej jeżeli jest to miła przedstawicielka płci przeciwnej :)

Jeżeli masz wrażenie, że być może jesteś CIAPĄ, poniższy test pomoże Ci zweryfikować te obawy :)

Test na CIAPOwatość
 
Prawdopodobnie jesteś CIAPĄ, jeżeli podpisałabyś się pod co najmniej pięcioma z poniższych zdań:
 
1. Na pytanie o idolkę bez zastanowienia odpowiadasz: Florence Welch!
2. Jej i Red Hot Chill Peppers teledyski pojawiają się na Twoim profilu Facebooka w dniu premiery.

3. 3 z 5 Twoich ulubionych wokalistów jest androgynicznych i/lub według Twojej mamy ma "dziwny głos" .
4. Nie kojarzysz Selah Sue z reklamą batonika, tylko z dobrą muzyką.
5. Byłaś na więcej niż jednym koncercie M83 w życiu.
6. Z duńskich wykonawców szybciej kojarzysz Mando Diao niż Aquę (bonusowe punkty za Mew :)
7. Wakacje ustawiasz pod OffFestival.
8. Nie przeszkadza Ci, że ten klip w gruncie rzeczy jest bez sensu.



9. Podoba Ci się ten klip. (Jeżeli nie jesteś CIAPĄ, prawdopodobnie uznasz go za obrzydliwy)



10. Uważasz, że to zdjęcie jest słodkie.


Buu, moja mama się nie łapie :( Chociaż i tak szacun dla niej za sympatię dla Harrowdown Hill Thoma Yorke'a i Where Did All The Love Go Kasabian, których teoretycznie nie powinna w ogóle znać. Oczywiście panów też zapraszam do zabawy :) Swoją drogą, jak nazwać te fanki Adult Alternative, o których wspominałem... Może "CIAPY w glanach"? :)

Wszystkim paniom, CIAPOM i kobietom z okazji Mieżdunarodnogo Żenskogo Dnia życzę wielu miłych niespodzianek od losu, zera zmartwień i dobrej muzyki każdego dnia. Wy wiecie, że nam mężczyznom byłoby bez Was strasznie nudno... ;)

Sunday, March 4, 2012

Playlista: chillwave, czyli pośród wyblakłych przeźroczy

Najlepsza definicja muzycznej nowej fali (jej orędownikiem jest lubiany przeze mnie bloger John C. Hughes), jaką do tej pory słyszałem brzmi: "gdy słyszysz coś w tym stylu, wiesz, że to nowa fala" :) To samo można powiedzieć o "oziębłej fali" (bo przecież, nie "chłodnej" - chłodna była w 80.). Na kilka charakterystycznych elementów zwrócił uwagę Kacper Bartosiak z serwisu Porcys: inspiracje czerpane z synth popu dekady zwanej przez niektórych "złotą", relaksacyjność, kreowanie nostalgicznego nastroju. Koniecznie trzeba dodać jeszcze użycie dużej liczby elektronicznych efektów, takich jak sample, loopy, filtrowanie wokalu, taniość w produkcji (mimo, że przyjęte w tym stylu nazewnictwo stwarza wrażenie obfitości zespołów, do stworzenia chillwave'owego materiału wystarczy właściwie tylko kompozytor i laptop) oraz...słabość do dwuwyrazowych nazw, która już doczekała się parodii (z propozycji generatora najbardziej podobał mi się Light Noir :)

Podążając tym tropem, można zapytać: czy chillwave to new romantic naszych czasów? To kusząca interpretacja, jednak w utworach wykonawców słusznie lub niesłusznie określanych jako chillwave lub glo-fi można odnaleźć elementy najróżniejszych stylów: psychodelii, ambientu, muzyki klubowej (od New Order po współczesny house), wpływowego na początku lat 90. shoegaze, a nawet r'n'b (dobrym przykładem jest Tom Krell znany jako How To Dress Well). Tę mieszankę stylistyczną można na pewno zauważyć słuchając stworzonej przeze mnie playlisty. Brakuje na niej na pewno kilku luminarzy gatunku (Panda Bear, Twin Sister, Ariel Pink's Haunted Graffiti, Small Black), jednak - jak słusznie napisał wspomniany K. Bartosiak - trudno trafić na ewidentnie słabą płytę nagraną w konwencji chillwave. Trudno powiedzieć, jak długo potrwa silna szczególnie w USA moda na ten gatunek, jednak jestem przekonany, że będzie on w przyszłości wymieniany jako jeden z filarów muzyki elektronicznej początku XXI wieku.

















Ciekawe, ile w historii powstało piosenek pt. Chinatown i czy wszystkie są tak dobre, jak ta lub Destroyera :)





(Gdyby to kogoś interesowało, człowiek znany swoim znajomym jako Seth Haley, będzie gościł w tym roku na krakowskim Szkiele..., tfu Selectorze)



(Gdzie te czasy, kiedy ekipa The Key of Awesome trzymała jakiś poziom..)

Friday, March 2, 2012

Monografia: The Big Pink, czyli krótkie historie o miłości


Chyba muszę zdobyć się na samokrytykę i zacząć używać terminu "syndrom White Lies" :) Ku mojemu przerażeniu coraz częściej łapię się bowiem na tym, że są takie kapele, które cokolwiek nagrają, mnie to ucieszy i trudno będzie mi się zdobyć na krytyczne spojrzenie. Chyba każdy ma takie zespoły - jedni U2, inni Coldplay, jeszcze inni Europe. Sam zdążyłem już Was zdziwić twierdzeniem, że drugi album pewnego tria z Manchesteru bardziej mi się podobał niż ich debiut. Powolutku coraz bardziej się skłaniam ku twierdzeniu, że jednak To Lose My Life było lepsze, ale nadal trudno mi powiedzieć coś złego o Ritual, które generalnie nie miało dobrej prasy. Obawiam się, że tak samo będzie z nowym albumem Keane, którego premiera coraz bliżej.

Podobny stosunek mam do duetu the Big Pink, o którym chcę dziś napisać kilka słów. Jeszcze zanim we wrześniu 2009 r. ukazał się ich debiutancki album A Brief History of Love, było o nich na tyle głośno, że mając na koncie tylko jeden singiel (Too Young to Love) otrzymali od NME nagrodę dla najlepszego nowego wykonawcy. W przetarciu na rynku na pewno pomógł im fakt, że nie byli całkowitymi nowicjuszami. Robbie Furze grał na gitarze w zespole Alec Empire, zaś Milo Cordell  - syn producenta Denny'ego (w CV Joe Cocker, The Moody Blues, The Cranberries itd.) - wydawał w swojej firmie Merok Records płyty m.in. Klaxons i Crystal Castles. Sam album nie był wielkim sukcesem komercyjnym (w Wlk. Brytanii zajął dopiero 56 miejsce na liście sprzedaży), jednak udało mu się przynajmniej wypromować singiel Dominos (27 pozycja UK Charts, nagroda za utwór roku w ramach NME Awards 2010), który bardzo polubiły Eska Rock i Radio Gdańsk. Wysamplowała go też pewna raperka, której nie zamierzam tu reklamować (ci, którzy słuchali ubiegłego lata RMF Maxx wiedzą, o kim mówię).

Niestety muzycy chyba zbyt długo zwlekali z nowym krążkiem, ponieważ można odnieść wrażenie, że na wydane 16 stycznia Future This nikt nie czekał. 97 lokata brytyjskich notowań mówi sama za siebie. Czy rzeczywiście nie zasługiwał na uwagę?

Jeszcze kilka miesięcy temu bez słuchania powiedziałbym, że tak. Nawet przebojowe Dominos po pierwszych emisjach w Esce Rock wydawało mi się obleśne i knajpiane, dopiero po jakimś czasie uznałem tę piosenkę za superprzebojową. Słuchając jej trudno nie zgodzić się z recenzentem Pitchforka, który nazwał A Brief... "najlepszą płytą, jaką mogli nagrać The Verve, a nie nagrali". Co innego jednak jeden szlagier, a co innego większa dawka brzmień, które moja koleżanka Sylvia zwykła nazywać "muzyką hałaśliwą". To znaczy taką, która może dla fana metalu jest jak pierdnięcie myszy, ale i tak nieźle jazgocze, co na dłuższą metę może denerwować. Warto jednak dać tej płycie trochę czasu, a spod gitarowo-klawiszowego, momentami nieco industrialnego, hałasu zgodnie z tytułową obietnicą wyłoni się sporo wrażliwości i romantyzmu.







W zasadzie mógłbym wstawić tu całą płytę. Przekonałem się nawet do ballady Love in Vain, która wydawała mi się trochę nazbyt ckliwa oraz trącącego pubem Tonight. Entuzjastyczna opinia recenzenta "Daily Telegraph" ("coś na kształt współczesnego arcydzieła") nie wydaje mi się przesadzona. W końcu kultowa dla wielu wytwórnia 4AD nie podpisuje kontraktów z byle kim.

Arcydzieła mają to do siebie, że trudno je zreplikować. Muzyka The Big Pink ma jednak nadal to do siebie, że z większą liczbą przesłuchań bardzo zyskuje i utwory, które wydawały się wtórne (Stay Gold na pewno miało nawiązywać do Dominos, niebezpiecznie zatrąca też o Time to Pretend MGMT, zaś Rubbernecking jest utrzymane w tym klimacie, co Tonight) lub drażniące, zaczynają porywać i trudno jest sobie wyobrazić muzyczny krajobraz bez nich. Może sekret tego duetu polega na współpracy z dobrymi producentami - za "jedynkę" odpowiadali sami, ale miksował ją Rich Costey, przy singlach pomagał Alan Moulder, zaś "dwójką" zajął się sam Paul Epworth (wbrew pozorom kryterium doboru tematów do notek nie jest współpraca artystów z tymi panami:). W każdym razie ja wciąż ich "kupuję" i mam nadzieję, że jeszcze nadejdą dla nich lepsze dni. Bo biorąc pod uwagę ich korzenie, rychłej emerytury nie biorę pod uwagę :) Aby przetrwać, na pewno będą musieli nieco urozmaicić środki wyrazu, jakimi się posługują, mam jednak nadzieję, że nie zrezygnują z ich markowego wokalnego "chuligaństwa".







Z innej beczki, zachęcam do udziału w nowej ankiecie. Wypróbuję też program reklamowy - klikajcie proszę w banery w menu po prawej, może coś to da ;)