Monday, September 23, 2013

Recenzja 3 w 1: Po prostu rzekłbyś kicz...

Zdaję sobie sprawę, że tytułowanie wpisu w ten sposób jest obarczone ryzykiem, ponieważ ostatnio przekonałem się, że fani Foster the People uważają porównywanie tego zespołu do szynszyl lub Maroon 5 za obraźliwe. A co dopiero sugerować komuś kiczowatość... Domyślam się, że fanem jakiegoś wykonawcy jest się dlatego, że uważa się go za wyjątkowego i wszelkie porównania (nawet pozytywne) są niewskazane, nadal jednak nie rozumiem tych komentarzy. W ograniczonych dawkach lubię i szynszyle, i Maroon 5, Foster the People lubię w dowolnej dawce, co widać po tym, że tylko im poświęciłem wpis (no dobra, szynszylom częściowo też poświęciłem jeden) i to ich płytę mam na półce. Poza tym nie ja pierwszy porównałem te dwie kapele, tylko organizatorzy wręczenia Grammy, którzy zachęcili ich liderów do wspólnego oddania hołdu The Beach Boys.

Dlatego pozostanę nieugięty i niedługo powrócę do tematu "szynszyl popu", a co z tym kiczem? Dla mnie kicz w popie to przede wszystkim wizualna krzykliwość i przejaskrawiona emocjonalność w muzyce i tekstach. Jak już wiele razy mówiłem, przy ocenie danego utworu najważniejsza jest dla mnie atrakcyjna melodia, a czy jest ona wygrywana na Moogu, Casio czy gitarze akustycznej ma dla mnie drugorzędne znaczenie. Jednak podczas słuchania niektórych zespołów mam wrażenie, że moi koledzy o zbliżonych gustach podeszliby do nich znacznie mniej entuzjastycznie niż ja, nie zawsze ze względów czysto muzycznych. Tak się złożyło, że trzy takie formacje wydały swoje albumy w bieżącym roku i z każdym wiązałem jakieś oczekiwania. Czy im sprostały?

W przeciągu już 15 lat historii zespół 30 Seconds to Mars przebył drogę od hobby popularnego aktora Jareda Leto i jego brata Shannona do światowej gwiazdy rocka. Siedem lat temu nie mogłem się nadziwić, że chwalą go moi zasłuchani w fińskim love-metalu koledzy z forum.80s.pl. Wtedy mieścili się w ramach radiowego amerykańskiego post-grunge'u zatrącającego o emo, a przecież "grunge zniszczył lata 80." Jednak to oni wykazali się większą intuicją, ponieważ po załamaniu się tego modelu radiowego grania trio skręciło w stronę...właśnie rocka stadionowego z czasów jego świetności. Za trzeci krążek This Is War z 2009 r. zebrali sporo druzgocących recenzji, jednak się nie przejmowałem nimi, podobnie jak narzekaniem na inną nie wstydzącą się muzycznego patosu kapelę - White Lies. Jako wtedy wręcz nałogowy słuchacz polskich radiostacji rockowych na własnej skórze przekonałem się, że trzy pierwsze single z niego doskonale mobilizują w momentach zwątpienia przed egzaminami na studiach magisterskich. Z kolei czwarty - Hurricane z gościnnym rapem Kanye'go Westa stanowił akompaniament moich licznych wędrówek po Warszawie w ponure wieczory przedwiośnia 2011 r. w poszukiwaniu wytchnienia od nieudanych początków mojej aktywności zawodowej... Z pozostałych utworów na tej pełnej rozmachu płycie najbardziej wpadło mi w ucho Night of the Hunter.





Krążek Love, Lust, Faith and Dreams, który miał premierę w maju, jest jeszcze ambitniejszy - to pierwszy concept album w historii zespołu, dzielący się na cztery wymienione w tytule części. Chyba nie do końca przejrzałem zamysł chłopaków, gdyż sam bym inaczej ułożył piosenki kierując się tymi kryteriami ;) W tekstach znowu pojawia się wiele opisów skrajnych stanów emocjonalnych i aluzji do różnego rodzaju walki. Niestety, wydaje mi się, że słuchacz, który nie wczuje się w nastrój tworzony przez tę muzykę i nie zainteresuje go jego myśl przewodnia, nie znajdzie na nim dla siebie zbyt wiele. Praktycznie tylko trzy kawałki zwróciły moją uwagę: singlowe Up in the Air i City of Angels oraz Bright Lights. W tym roku filmem Jeana-Marca Vallee Dallas Buyers' Club Jared Leto po sześciu latach przerwy powrócił do aktorstwa. Może dobrze byłoby, gdyby przez jakiś czas skupił się na swoim dawnym zawodzie i przemyślał formułę grupy? Zadowala ona w tej chwili miliony fanów, jednak balansowanie na granicy rocka i popu na dłuższą metę może okazać się trudne, szczególnie dla zespołu o takich korzeniach. Ten sam problem może stać się udziałem kolejnego bohatera tego wpisu...





Fall Out Boy to chyba zespół, który osiągnął największy sukces komercyjny na fali popularności emo-popu w ubiegłej dekadzie (na pewno, jeżeli wziąć pod uwagę listę sprzedaży singli w USA). Przez lata miałem do niego mieszany stosunek, tzn. podobało mi się debiutanckie Sugar, We're Goin' Down, Dance, Dance nie zarejestrowałem, It Ain't A Scene... mnie lekko przeraziło, a promowane przez ówczesne Polskie Radio Euro Thnks fr th mmrs irytowało mnie, jak to wtedy określałem, "boysbandowością". Generalnie rzecz biorąc, kojarzyłem filadelfijczyków głównie tak jak większość świata, po długich tytułach piosenek, pełnych gier słownych, lekko cynicznych tekstach i fotogenicznym wyglądzie basisty Pete'a Wentza.

Przełomem była czwarta studyjna płyta Folie à deux (termin z psychiatrii) z 2008 r. i promocja pierwszego singla I Don't Care w Esce Rock. Wyjęte niemal żywcem z ery glam rocka nagranie po prostu mną owładnęło. Przy okazji odkryłem na YouTube kilka starszych singlowych perełek, przede wszystkim (głęboki wdech) I'm Like a Lawyer With the Way I'm Always Trying To Get You Off (Me & You). Sam album to potężna dawka energii, a przy tym kopalnia zaraźliwych melodii. Mimo napierającego jakby ze wszystkich stron hałasu, podczas słuchania w ogóle nie chce się myśleć o włączeniu pauzy.





Opublikowany w kwietniu Save Rock and Roll sprawia wrażenie dzieła zupełnie innej grupy. Najbardziej rokendrolowo brzmi na nim utwór Rat A Tat z gościnnym udziałem Courtney Love. W pozostałych chłopcy wydają się traktować ten termin tak samo, jak raperzy rymujący o "partying like a rockstar". Być może się mylę, ale wydaje mi się, że przełomowym momentem w historii zespołu było nagranie z Johnem Mayerem coveru Beat It, ponieważ za sprawą tej przygody ich wokalista, niepozorny Patrick Stump poczuł się chyba nowym Michaelem Jacksonem. Świadczy o tym jego funkująca solowa płyta Soul Punk, na którą nie tylko napisał wszystkie piosenki, ale również zagrał na wszystkich instrumentach! Na ostatnim krążku najwięcej z r&b mają oczywiście dwa zbliżone do siebie utwory z udziałem raperów My Songs Know What You Did in the Dark (Light Em Up) (2 Chainz) i The Mighty Fall (Big Sean). Znacznie bardziej podoba mi się ten pierwszy, może dlatego, że z racji singlowego statusu miałem więcej okazji go słyszeć.

Można powiedzieć, że Save Rock and Roll to krótka wycieczka po historii muzyki popularnej, ponieważ Just One Yesterday (gdzie za damski wokal odpowiada Angielka Louisa Rose Allen znana jako Foxes) trochę kojarzy się z country, a kończący płytę tytułowy utwór to poruszająca ballada, w której słychać jeszcze jednego gościa - samego Eltona Johna. Przebojowością wyróżniają się drugi singiel The Phoenix, Alone Together i Miss Missing You. Sympatycznie brzmi Young Volcanoes, choć przeszkadza mi podobieństwo melodii do Stay the Night Jamesa Blunta (czy on z kolei nie ściągnął jej z Torn Natalie Imbruglia?) Całość oceniam pozytywnie, aczkolwiek trudno powiedzieć, czy ta ekipa będzie w stanie nagrać jeszcze coś interesującego w tym stylu. Co zakrawa na ironię, skoro widocznie uznali, że wyczerpała się ich poprzednia formuła...





Jak widać, Fall Out Boy poszli na ilość teledysków, podobnie jak Marina & The Diamonds - bohaterka innej frustrującej historii o wpływie gwiazdorskich pokus na jakość tworzonej muzyki...

Nawet gdyby australijski duet Empire of the Sun nagrał tylko jeden singiel, miałby stałe miejsce w mojej pamięci. Walking on a Dream to bowiem piosenka, która (znowu) dzięki intensywnej promocji w Radiu Euro wyjątkowo mocno kojarzy mi się z moim zakochaniem w 2009 r. (co zabawne, ta osoba chyba do dziś o tym nie wie ;), dlatego już chyba zawsze będzie dla mnie wygrywać z bardziej znanym We Are the People. Debiut projektu Nicka Littlemore'a z Pnau i Luke'a Steele'a z The Sleepy Jackson to płyta, którą doceniłem z upływem czasu. Jest bardzo różnorodna - można na niej znaleźć typowe słoneczne australijskie electro, kilka ballad (The World, Without You), bonusowe Romance to Me to praktycznie Daft Punk (wokoder!), a Swordfish Hotkiss Night jest tak szalone, że po prostu trzeba posłuchać go samemu (inny bonus, Breakdown, też buzuje nieokiełznaną energią, ale tak dobrze im nie wyszedł).





Walking on a Dream na tyle zwiększyło rozpoznawalność muzyków, że w gruncie rzeczy po zakończeniu promocji mogliby już nie zakładać inspirowanych fantasy strojów. Steele zaśpiewał nawet z Usherem, Littlemore nagrał kolejną udaną płytę z Pnau, a także z jak widać garnącym się do młodych artystów Eltonem Johnem (dygresja - Nick tworzył również w latach 2004-2007 duet Teenager z samą Ladyhawke). Jednak powstał kolejny krążek pt. Ice on the Dune. I bardzo dobrze się stało. Jest to bowiem zestaw zdecydowanie mniej zróżnicowanych kompozycji, jednak bardzo wysokiej jakości. Po bajkowo-filmowym intro Lux przez czas trwania kolejnych czterech kompozycji po prostu nie da się usiedzieć! Potem następuje osiem minut wytchnienia i dyskoteka wraca :) Kilka utworów z drugiej połowy płyty nieco przypomina debiut (Old Flavours - Country, ponieważ też jest prawie instrumentalny, Surround Sound - Delta Bay, a szczególnie Keep a Watch - Without You), jednak generalnie mamy do czynienia z być może opus magnum tanecznego electro z Antypodów.





Na kolejny post raczej nie będziecie musieli tak długo czekać, bo pomysłów mam co niemiara :) Dziękuję za komentarze chwalące moje poczucie humoru - coś w stylu Rapgeniusza też niedługo powinno się pojawić.