To miłe uczucie, jeżeli jeden z Twoich ulubionych zespołów należy również do najpopularniejszych w kraju, w którym żyjesz, a co więcej - wie o tym i często go odwiedza, przede wszystkim w celach koncertowych. W poprzednim stuleciu takimi artystami byli dla Polski przede wszystkim przedstawiciele różnych niszowych gatunków i weterani rocka, jednak wydłuża się również lista ulubieńców młodej widowni, którzy z wzajemnością polubili kraj nad Wisłą.
O jednym z takich składów - Hurts, już pisałem. Dzisiaj przyszła kolej na trio White Lies, a już niedługo - na francuskiego DJ-a znanego jako M83.
To chłopakom z Londynu zawdzięczam logo swojego profilu Google i wizytówki tego bloga na Facebooku. Miałem bowiem okazję stanąć z nimi oko w oko podczas spotkania z fanami w warszawskim Trafficu 5 marca 2011 r., z którego wyszedłem z ich autografami na wtedy świeżutkiej płytce Ritual. Podobnie jak w wypadku Hurts, autorzy i wykonawcy mało beztroskiej muzyki okazali się serdecznymi, uśmiechniętymi "równymi gośćmi", chociaż jeden z nich (już nie pomnę który) sprawiał wrażenie mocno zmęczonego podróżą. Nie mieli debiutanckiej tremy tamtych, próbowali sami nawiązywać rozmowę z każdym fanem proszącym o autograf, nawet ze mną, mimo że w odróżnieniu od moich sąsiadów w kolejce - fanklubowych wyjadaczy był to mój pierwszy osobisty kontakt z Harrym McVeighem (wokalista i gitarzysta), Charlesem Cave'm (basista) i Jackiem Lawrence-Brownem (perkusista). Najbardziej utkwił mi jednak w pamięci fragment rozmowy, który usłyszałem wychodząc już z budynku. Ktoś perswadował swoim kolegom: White Lies to nie są te dziewczyny z okładki płyty, to są faceci" :))))
Brytyjczycy nie są ulubieńcami krytyki. Bez przerwy zarzuca im się brak oryginalności, kokietowanie nastolatek sentymentalizmem i komercyjne spłycanie brzmienia bardziej alternatywnych wykonawców z przeszłości, szczególnie Joy Division, chociaż sami odcinają się od takich porównań, twierdząc, że ich muzyka znacznie bardziej podnosi na duchu i ciele (o co zresztą, znając specyfikę kapeli, z której wyrósł New Order, nietrudno). Zgadzam się, że obowiązkiem recenzenta jest przede wszystkim docenianie nowatorskich rozwiązań (jeżeli oczywiście zakładamy, że jeszcze nie wszystko w muzyce zostało powiedziane), ale przecież ci sami ludzie z branży pewnie nie byliby zadowoleni, gdyby rock i alternatywa całkowicie zrezygnowały z walki o uznanie miłośników muzyki łatwo wpadającej w ucho. Trudno przecież wymagać, żeby wszyscy słuchali Crystal Castles czy nawet Gotye. Poza tym prawdziwi fani danego zespołu zazwyczaj prędzej czy później sięgają również po dokonania artystów, którzy są ich inspiracją lub im się to imputuje. White Lies mogą więc stać się dla wielu, że użyję takiego anglojęzycznego wtrętu, "gateway drug" do Joy Division czy Talking Heads. A jeżeli tak się nie dzieje, nie jest to przecież ich wina.
Choć z perspektywy sukcesu, jaki odnieśli, trudno w to uwierzyć, jeszcze pięć lat temu ten zespół nazywał się Fear of Flying i supportował koncerty The Maccabees, Jamiego T, tudzież Laury Marling. Po tym etapie twórczości zostały dwa winylowe single, wyprodukowane przez nie byle kogo, bo współpracownika Blur i The Smiths Stephena Streeta. W październiku 2007 r. postanowili jednak zmienić styl na mroczniejszy, co pociągnęło za sobą przyjęcie nowej nazwy. Jako White Lies nagrali na razie dwie płyty: To Lose My Life (premiera 12 stycznia 2009) i wspomniany Ritual (17 stycznia 2011) i obydwie bezwarunkowo polecam fanom przebojowego gitarowego grania w stylistyce indie z domieszką gotyku. To idealna muzyka szczególnie na nieco gorszy nastrój, kiedy potrzebujemy siły i odrobinę wzniosłości (nie od parady do wspólnego grania we Francji zaprosili Anglików królowie rockowego patosu z 30 Seconds To Mars). Każda piosenka z tych dwóch krążków przykuwa czymś uwagę, najczęściej świetnie skrojonym refrenem, ale też różnymi barwami wokalnej ekspresji Harry'ego lub potęgującymi chłód i mrok tej muzyki efektami produkcyjnymi Eda Buellera (debiut) i Alana Mouldera (dwójka); a często tymi wszystkimi smaczkami naraz. Niektóre z ich kompozycji mogłyby stanowić świetną ilustrację jakieś filmowej sceny koronacji czy innej tego typu ceremonii, np. moje ulubione ich dzieło, noszące wymowny tytuł The Power and Glory. Chyba w żadnej piosence nie udało im się aż tak perfekcyjnie stopniować nastroju.
Za to przeboje z pierwszej płyty - To Lose My Life and Farewell to the Fairground ze swoim motorycznym tempem, lekką tanecznością zagrywek gitary i pewną niedbałością w głosie Harry'ego kojarzą mi się (szczególnie ta druga) z chóralnymi śpiewami na trybunach i zapijaniem porażek ukochanej drużyny w pubie :) Może dlatego, że w ramach trasy pod patronatem "New Musical Express" występowali przed Glasvegas, a ten zespół, o którym też kiedyś na pewno napiszę, ma w dorobku piosenkę Flowers and Football Tops :)
Mimo, że obydwie te pozycje dzięki częstej emisji w lubujących się w tego typu muzyce radiostacjach urosły wręcz do rangi współczesnych klasyków pop-rocka, bardziej podobał mi się pierwszy singiel wydany pod nazwą White Lies - Death. Bardzo ejtisowe klimaty. Taką reminiscencją chłodnej fali jest też numer pod tytułem Strangers. Jego tekst odbieram bardzo osobiście... Uwaga! W klipie pojechali po całości... żeby przy okazji następnego wideo, adekwatnie do tytułu przeobrazić się w świętoszków :)
A na deser to, co tygrysy lubią najbardziej :) Wiem, że zagląda tu sporo fanów Arcykapłanki Indie Rocka, czyli Florence Welch (być może fanki też), dlatego specjalnie dla Was zamieszczam wspólne wykonanie piosenki Unfinished Business ze wspominanego już przeze mnie NME Awards Tour z lutego 2009 r. Więcej o Boskiej Rudowłosej już niedługo, ponieważ wkraczamy w okres podsumowań roku, a wiem, że byście mi nie wybaczyli, gdyby ją przy tej okazji pominął :) Ba, sam bym sobie nie wybaczył... Stay tuned!
Ehh, żeby więcej zespołów tworzyło tak dobrze jak oni...
ReplyDeletePiszesz, że White Lies zarzuca się komercyjne spłycanie brzmienia choćby Joy Division. Zaiste, tak twierdzą krytycy. Ja jednak, co doskonale wiesz już od dawna, takie spłycanie w pełni popieram i czekam na więcej;-)
ReplyDeleteNawiasem mówiąc, mam wrażenie, że White Lies przyczynili się do tego, że sięgnąłem po nagrania Joy Diviosn i Talking Heads. Chociaż właściwie zrobiłbym to pewnie i bez ich pomocy, tyle że być może nieco później.
Zabawne jest to, że artyści, których parę lat temu supportowali White Lies, dzisiaj mogliby w Polsce występować jako support White Lies;-)
Dodam jeszcze, że to celna uwaga, że muzyce WL można przypisać cechę wzniosłości. Chłód i mrok - to jeszcze bardziej oczywiste skojarzenia. Poza tym masz u mnie plusa za wspomnienie o "E.S.T." w kontekście "Plotkary"!
Dobry tekst. Miło się czytało.
PS Musisz tylko poprawić zdanie (jak je teraz przeczytasz, będziesz wiedział dlaczego): "Niektóre z ich kompozycji są mogłyby stanowić świetną ilustrację jakieś filmowej sceny koronacji".
@T-Virus: Jeżeli ONI będą nadal tak dobrze tworzyć, to będzie dobrze :P W ogóle ciekawe, co oni teraz nagrają? Jeżeli 3 raz to samo, przepadną - do tego prawo mają tylko Stonesi, ZZ TOP i AC/DC :P W jakieś akustyczne granie nie bardzo wierzę. Pozostaje obudzić w sobie progresywne ciągoty albo muzykę jeszcze bardziej klawiszową, ale to pewnie przyniosłoby fatalne recenzje.
ReplyDeleteTrochę takich zespołów jest. Musiał być fajny efekt, kiedy na Coke Live zagrali oni, Editors i Interpol :) Może kiedyś będą o nich wszystkich i She Wants Revenge mówić tak, jak się mówi, jak o wielkiej czwórce trashu? :) A tu http://www.facebook.com/PopGoesTheBlog możesz sobie posłuchać podobnej belgijskiej grupy Customs.
@muzykobloger: Cieszę się, że tekst Ci się podobał, bo napisałem to w stanie strasznego kryzysu twórczego. Na szczęście tydzień odpoczynku od blogowania i przemyślenie paru przyszłych wpisów na świeżym powietrzu pomogły mi go przezwyciężyć.
Na wiki jest napisane, że White Lies odcinają się od tych porównań z Joy Division, ale nie wiem, czy to nie jest taka kokieteria, jak z odcinaniem się Hurts od Pet Shop Boys. 9/10 wykonawców dałoby się pociąć za takie porównania, więc tym lepiej, że ci, którzy coś osiągnęli, nie chcą takich porównań na piękne oczy.
Seriale w ogóle robią dobrą robotę, jeśli chodzi o promocję muzyki rockowej i alternatywnej. Zresztą oczywiście nie tylko seriale, filmy też ;) A przy okazji dają trochę zarobić muzykom w tych trudnych czasach.
Dla mnie te ciągłe porównania Interpolu do JD, Editorsów do Interpolu, White Liesów do Editorsów są idiotyczne i do niczego nie prowadzą. Już chyba żaden zespół jakikolwiek się pojawi nie będzie w stanie odciąć się od porównań, bo grup muzycznych już mamy tyle, że zawsze nowe melodie będą nam przywoływać na myśl jakieś poprzednie. A przy porównywaniu większość dostrzega podobieństwa zapominając o różnicach. A te cztery, a w zasadzie trzy powyższe zespoły tracą na tym najbardziej.
ReplyDeleteCi, którzy są na początku zawsze mają łatwiej, mogą wszystko wymyślić sami :) Cały dowcip prawdopodobnie polega na tym, że wielu takich pionierskich muzyków tak bardzo wyprzedziło czasy, że o ich dokonaniach zupełnie zapomniano i nie zawsze wiadomo, czy potem ktoś ich skopiował, czy samodzielnie wpadł na to samo. Np. kiedyś nie miałem pojęcia, że przypomniany niedawno dzięki współpracy z Jamiem xx Gil Scott-Heron rapował już na początku lat 70., tylko wtedy nikt tego nie nazywał rapem, tylko...jazzem.
ReplyDeleteNie myślę w tej chwili o indie, bardziej o różnych psychodeliczno-progresywnych historiach. Rozmawiałem kiedyś z dziewczyną, która twierdziła, że na przełomie lat 60. i 70. powstało tyle niesamowitych płyt, że kiedy człowiek zacznie się w to wgłębiać, jest w stanie machnąć ręką nawet na Pink Floyd. W tej chwili jakoś nie mam ochoty na takie klimaty, tkwię mocno we współczesności, ale jej opowieści brzmiały zachęcająco ;)
O tym machnięciu ręką na Pink Floyd powiedz koniecznie Markowi Niedźwieckiemu. Ciekawe, co on na to:-)
ReplyDeleteNawiasem mówiąc, dostałem jego książkę pod choinkę:-)
Jaką? Pochwal się :)
ReplyDeleteNaczelnym fanem Floydów (i Zeppelinów) w Trójce jest chyba Piotr Kaczkowski. A ta dziewczyna miała argumenty, tylko, że wtedy byłem akurat zasłuchany w polskim neoprogu i muzyce od Zochy, więc nie zwracałem większej uwagi na jej kolekcję. Co ciekawa, owa Olga jest z zawodu...śpiewaczkę operową. Kiedyś na pewno pchnie mnie w tę stronę (zapomnianej progresji), ale raczej wcześniej zapoznam się z Floydami :)