Saturday, June 15, 2013

Recenzja 2 w 1: Soundtracki 2013, czyli starcia tytanów


Wpis dedykowany Kaorlinie (pisownia celowa - underneath her skin there's an eagle;)

Wśród fanów muzyki pop toczy się od lat zażarta dyskusja, jaki format nagrania jest najdoskonalszą wypowiedzią artystyczną: singiel czy płyta długogrająca? Nie podejmuję się odpowiedzi na to pytanie (acz skłaniałbym się ku drugiej z opcji), myślę za to, że wielu melomanów zgodziłoby się ze mną, że najwięcej o dominujących prądach i showbiznesowym who is who w danym okresie mówią albumy zawierające utwory różnych wykonawców. Taką kapsułką dla ery disco była ścieżka dźwiękowa Gorączki sobotniej nocy, dla brytyjskiej alternatywy lat 90. - charytatywna składanka The Help Album. Pisałem już kiedyś, że moim zdaniem doskonały wgląd w psychikę młodych Wyspiarzy daje No More Heroes Chase and Status, aczkolwiek z estetycznego punktu widzenia nie mogę się pogodzić z tak małą liczbą wykorzystanych na tej płycie kobiecych głosów. Delilah i Clare Maguire zabrzmiały bowiem wspaniale w swoich featuringach.

W tym roku śmietankę brytyjskich wokalistów zebrały na swoich longplayach producencko-djskie teamy Rudimental i Disclosure, jednak wszystko przebił news, który gruchnął na początku kwietnia br. Był dla mnie tak nie do uwierzenia, że byłem w stanie pisać o nim na Twitterze jedynie wersalikami i przy użyciu wykrzykników. Myślałem, że ktoś na pewno w ostatniej chwili się wycofa, jednak tak się nie stało. 

Mowa oczywiście o soundtracku do filmu Baza Luhrmanna Wielki Gatsby. Nazwisko reżysera i tytuł dzieła automatycznie obudziły we mnie dwa skojarzenia. Pierwsze - z pamiętną muzyczną nocą z kumplami w Krakowie, podczas której rozbieraliśmy na czynniki pierwsze znaczenie dla muzyki alternatywnej lat 90. ścieżki dźwiękowej jego wersji Romea i Julii z 1996 r. Tam naprawdę nie było wyłącznie The Cardigans :), ale również m.in. Radiohead i Garbage. Siedemnaście lat minęło, znowu wielka literatura, znowu Leonardo DiCaprio. Niby nic się nie zmieniło, chociaż tak naprawdę zmieniło się bardzo wiele. Druga refleksja - już kiedyś pisałem o Gatsbym. Jak się okazało - był to proroczy tekst. Być może dzięki pomocy mojego przyjaciela jego bohaterka miała już okazja się o nim dowiedzieć...

Najpierw kilka zdań o filmie. Niedawno zmarły sławny krytyk filmowy Roger Ebert twierdził, że osoba wykonująca jego fach pisząc tekst powinna w pierwszej kolejności odpowiedzieć na proste pytanie: czy oglądając film dobrze się bawiła? Amerykańskim dziennikarzom, przynajmniej tym, którzy opublikowali swoje recenzje bezpośrednio po prapremierze nie przypadł do gustu, mi - jak najbardziej. Zaznaczam, że nie piszę tak dlatego, że spędziłem seans w b. miłym towarzystwie koleżanki z fanklubu Jessie Ware Karoliny - jednej z najdowcipniejszych i obdarzonych najlepszym gustem muzycznym (tak, pokolenie Jessie Ware istnieje i ma się dobrze) znanych mi osób (i wie wszystko o berylowcach. Be-ry-low-cach!). Być może mój entuzjazm spotęgowały wspomnienia z czasów, kiedy powieść F.S. Fitzgeralda była moją lekturą licealną w klasie matury międzynarodowej. Do dzisiaj mam egzemplarz polskiego wydania książki z podpisem pewnej blondynki, za którą wówczas szalałem, a ona generalnie za mną nie przepadała... Wtedy miałem okazję obejrzeć wcześniejszą ekranizację, ale oprócz kilku zabawnych scen (służba Jaya demolująca podwórko Nicka, kupno szczeniaka) pamiętam jedynie kolegów użalających się, że partnerką Roberta Redforda była Mia Farrow, nie zaś grająca Jordan Lois Lane. Produkcja z 1974 r. została nisko oceniona przez Eberta, podobnie jak przenoszący Fitzgeralda w świat hip-hopu (tak, był precedens!) film G z 2005 r. Jak potraktowałby dzieło Luhrmanna, możemy tylko zgadywać.



O ile pamiętam, obraz filmu na podstawie recenzji to "bezsensowne orgie", "hałas", "bijące po oczach kolory", źle dobrana muzyka i kiepska gra aktorów. Niektórzy litościwie dodawali, że w ostatnich scenach mamy do czynienia z solidnym kinem psychologicznym. Kompletnie nie rozumiem tych uwag. Oczywiście można mieć lekkie pretensje o dosłowność niektórych nie pochodzących od pisarza dialogów, jednak trudno było się spodziewać, że tak kosztowna produkcja nie zostanie w jakiś sposób uprzystępniona młodzieżowej widowni. Wizualnie film mnie urzekł, nie odczuwałem też braku jazzu ani nadmiaru "brzmień ulicy" w warstwie dźwiękowej. Pomysł z Nickiem Carrawayem jako autorem opowieści wydawał mi się ryzykowny, jednak obronił się dzięki dobrej robocie scenografów i montażystów. Nie sądzę, aby pewna groteskowość szczególnie mimiki Joela Edgertona jako Toma Buchanana i potraktowanie przez scenariusz ze względną sympatią postaci Daisy osłabiło wymowę całości. Na pewno nie podpisałbym się pod powtarzanymi za oceanem z uporem maniaka opiniami, że najlepiej z aktorów wypadli Elizabeth Debicki (Jordan) i Amitabh Bachchan (Wolfsheim), choć skądinąd uważam ujęcie młodej Jordan i Daisy w jednym z flashbacków za najpiękniejsze w filmie. 

Ogólnie rzecz biorąc, jeszcze w trakcie seansu miałem ochotę zostać w multipleksie i obejrzeć go ponownie. Zainspirował mnie też do częstszego odwiedzania kin, do czego zresztą (przynajmniej w teorii) zobowiązuje mnie zdobyta jeszcze w liceum pierwsza nagroda w ogólnopolskim konkursie na recenzję filmu współczesego (wtedy był to Pianista). Dlatego po wakacjach możecie się tutaj spodziewać kolejnych tekstów o X Muzie :) Jestem także spokojny o podejście Luhrmanna do ekranizacji Mistrza i Małgorzaty, o ile uda mu się zrealizować ten pomysł.

Recenzje soundtracku do filmu były tak samo wydumane, jak dzieła, które dostarczyło pretekstu do jego nagrania. Większość można by streścić w jednym zdaniu: "Gatsby miał na imię Jay, tak jak Jay-Z. Jaya-Z to bawi, mnie nie". Oczywiście, można dostrzegać w tym projekcie kolejną próbę przekonania świata, że nie ma takiej drugiej pary, jak państwo Carter. Można uznawać, że nie warto porywać się na cover Back to Black Amy Winehouse. Można zastanawiać się, jak czuła się Emeli Sandé zamiast autorskiej kompozycji wykonując przeróbkę Crazy in Love (w filmie zabrzmiała bardzo dobrze). Jednak pozostaje Ebertowskie pytanie: Did you enjoy that? Po seansie odpowiedzieliśmy na nie z Karoliną twierdząco. Mieliśmy zresztą bardzo podobne spostrzeżenia, szczególnie co do Over the Love Florence + The Machine (słusznie wyciszone w porównaniu z wykonaniem studyjnym) i Young and Beautiful Lany Del Rey (świetny pomysł z wersją orkiestrową). W ogóle pierwszy singiel z soundtracka to piosenka rzadkiej, klasycznej urody i melodramatycznej siły, której potrzebowała ta ścieżka dźwiękowa.



To samo można powiedzieć o wyeksponowanym w końcówce Together The xx. Chętnie posłuchałbym dłuższego fragmentu znanego z trailera Love Is Blindness w wykonaniu Jacka White'a (oryginał to oczywiście U2). Oprócz Lany to chyba te dwa utwory przewijały się najczęściej w moich dyskusjach o filmie z Maćkiem. Inne podejście do Back to Black mimo dziwnej maniery Andre 3000 wydało mi się intrygujące (może mam słabość do takich "tykających" podkładów w stylu starego house'u?). Cieszę się, że za pośrednictwem Luhrmanna miałem okazję wreszcie przekonać się do wysublimowanego Hearts a Mess Gotye oraz poznać inną twarz brostepowych gwiazd z Nero, którzy w Into the Past otarli się wręcz o chillwave. Chyba jednak najbardziej przypadły mi do gustu utwory najbliższe tradycji amerykańskiej wokalistyki: Where the Wind Blows Coco O. z duńskiej grupy Quadron i Kill and Run Sii (niestety - tylko bonus).




Bez względu na to, co sądzi się o samych utworach, trzeba przyznać, że twórcom filmu udało się skrzyknąć na jego potrzeby samą śmietankę współczesnego popu (o will.i.amie i Fergie z GoonRockiem zmilczę - dobrze, że nie drażnią z ekranu, na płycie lepiej przewinąć). Jeżeli komuś nie odpowiada jednak nawet taka twarz mainstreamu, zawsze może wypróbować soundtrack do innego wiosennego blockbustera, a mówiąc precyzyjniej - CD Heroes Fall, czyli zestaw piosenek inspirowanych obrazem Iron Man 3. Wykonujące je artyści to oczywiście mocno wygładzony odłam "alternatywy". Imagine Dragons, Neon Trees, Walk the Moon czy Passion Pit, o których w końcu muszę napisać osobny tekst, to już regularni bywalcy tamtejszych playlist radiowych. Gotye tej składanki jest dla mnie Awolnation - ten projekt wydawał mi się długo zbyt ekscentryczny, jednak utwór Some Kind of Joke przekonał mnie do sięgnięcia po Megalithic Symphony. Jako fana australopodobnej elektroniki ucieszyła mnie obecność coraz popularniejszego duetu Capital Cities. Jednak podobnie jak w przypadku chyba właśnie powracających Chase and Status muszę zapytać: dlaczego tak mało kobiet? Gdyby wszystkie zabrzmiały na poziomie początkującej Norweżki Mr. Little Jeans być może mielibyśmy do czynienia z płytą ponadprzeciętną, nie tylko z sympatyczną porcją konfekcji dla fanbojów. Sytuacji nie ratują przekrzykiwane przez Robbiego Williamsa enigmatyczne The Wondergirls w coverze funkującego hitu Sly Fox z lat 80. Let's Go All the Way.





Następnym razem napiszę o kilku zespołach, które miło kojarzę z czasów pisania magisterki, a niedawno wróciły z nowym materiałem :)

Sunday, June 2, 2013

Suplement do felietonu: emo bez emo?

Nie wspominałem chyba tu jeszcze o tym, ale prawdopodobnie mieliście już ukazję przeczytać mój tekst pt. Jeszcze nowsza fala (podtytuł nie pochodzi ode mnie i z każdym tygodniem identyfikuję się z nim coraz mniej), który ukazał się na portalu plwolnosci.pl. Pierwotny plan jego wykorzystania był nieco inny (myślałem o mediach papierowych), ale z perspektywy czasu niebywale się cieszę, że "ozdobił" ze swej natury poświęconym rozważaniom o innym charakterze dział analiz. W dużej mierze stanowi on przystosowane do potrzeb nie pasjonującego się muzyką pop czytelnika  rozwinięcie znanego już Wam felietonu This is Jessie Ware world we live in. W blogowym wpisie zabrakło jednego z zarysowanych na plwolnosci wątków, który rozbiłby spójność pierwotnej wersji, ale-jak widać-w ciągu dwumiesięcznego względnego internetowego postu temat chodził mi na tyle mocno po głowie, że postanowiłem się podzielić swoimi obserwacjami. Chyba dobrze się stało, że ten moment zbiegł się z premierą debiutanckiej płyty Dawida Podsiadły, który moim zdaniem aczkolwiek gra muzykę, której brzmienie automatycznie kojarzy się z Polską (kwestia akompaniatorów?), zdaje się prezentować filozofię artystyczną zbliżoną do niektórych brytyjskich wykonawców, o których chcę napisać.

Zastanawiałem się mianowicie, do jakich technik uciekają się wyspiarscy artyści obracający się w stosunkowo tradycyjnych gatunkach muzycznych, jak rock i folk, aby przebić się w zalewie popu rodem z X Factora, rodzimych czarnych brzmień i importu "ludożerki" zza Atlantyku. Najczęściej okazuje się, że emisja piosenek w radiu, reklamach, grach komputerowych i serialach TV to za mało, aby zaistnieć choćby w UK Top 100. Mało kto ma też szczęście doczekać się porywającego wykonania swojego utworu w talent show, a najczęściej mogą się z tego cieszyć rockowcy z USA (Kings of Leon, Goo Goo Dolls). Czasami da się skorzystać na milczeniu grupy Coldplay, jedną w taką lukę może z natury rzeczy wcisnąć się tylko jeden zespół. Myślę tu oczywiście o Bastille, co mnie średnio cieszy, ponieważ lubię tylko tytułowy singiel z ich płyty Bad Blood.

Pozostaje więc to, co muzykom pomagało zawsze, czyli uroda i zapadające w pamięć teledyski. Sam mam często wyrzuty sumienia, że dokonania Niny Nesbitt, Gabrielle Aplin czy Amy MacDonald na dzień dzisiejszy nie mieszczą się w moim guście, ale od samych wokalistek wręcz nie mogę oderwać wzroku. (Przy okazji: jeśli uznacie to za stosowne, pomóżcie mojej followerce z Twittera spełnić swoje marzenie. Jak widać, jest obdarzona niepospolitym wdziękiem, no i jest z Australii :D) Jeżeli zaś mowa o klipach, wydaje mi się, że kilka nadziei brytyjskiego indie wybrało podobny sposób rywalizacji z tabunami skąpanych w szampanie modelek w bikini.

Np. teledysk promujący debiutancki singiel laureata przyznanej podczas tegorocznych BRIT Awards nagrody krytyków Toma Petera Odella (ur. 24 XI 1990 w Chichester) Another Love stanowi kronikę znajomości tkwiącego statycznie w fotelu muzyka (zmienia się tylko jego wyraz twarzy i oczywiście ton głosu) z pewną dziewczyną. Zaczyna się niewinnie, ale kończy zdemolowaniem przez nią pokoju (swoją drogą, strasznie nie doceniłem tej kompozycji, kiedy się ukazała...). Godnej pozazdroszczenia roli nie odgrywa też przeurocza (mimo, że generalnie kobiecość kojarzy mi się z przynajmniej nieco pełniejszymi kształtami ;), modelka występująca w wideo do Still londyńskiej grupy Daughter z płyty If You Leave. To, co wykonuje przed kamerą, trudno określić inaczej niż jako bodaj najsmutniejszy striptiz w historii. Panie, które uważają, że na widok takiej ignorancji ze strony chłopaka obudziłyby się w nich inne uczucia, niż rozpacz i rezygnacja, mogą z kolei identyfikować się z klipem Indiany z Nottingham Smoking Gun. Pokazuje on z czym może liczyć się facet przesadzający z pasją do gier telewizyjnych :)







Można powiedzieć, że to przypadek, że kilku obiecujących wykonawców w krótkim odstępie czasu nakręciło teledyski prezentujące skrajne stany emocjonalne. Wydaje mi się jednak, że w przypadku dublińskiego kwartetu Kodaline można już mówić o pewnego rodzaju strategii. Większość firmowanych przez nie obrazków przedstawia podnoszące na duchu historie (High Hopes, Perfect World), jednak chyba największy rozgłos zdobył ten najsmutniejszy - do All I Want. Jego bohaterem jest podkochujący się w blond koleżance z biura mężczyzna o zdeformowanej twarzy. Oglądamy jego cowieczorną samotność po powrocie do domu, drwiny innych pracowników, którzy zazdroszczą mu nagród od szefostwa. W kulminacyjnym momencie bohater zauważa zaczepki pod adresem obiektu swojego uwielbienia. Dochodzi do bójki, z której wychodzi obronną ręką. Dogania koleżankę i dochodzi do tego, o czym marzył przez tak długi czas i czego mu od początku życzyliśmy...







Same opisywanie tego wzrusza. Tym bardziej, że sam identyfikuję się z tą postacią. Nie ze względu na zniekształconą twarz, lecz dlatego, że również pracowałem w biurze z pewną atrakcyjną blondynką (CIAP, CIAP!), przeżywaliśmy razem różne historie, ale niestety zabrakło happy endu jak z tego teledysku... Tak, czy owak warto się zastanowić skąd takie nagromadzenie wyciskaczy łez? Potrzeba wzruszeń niewątpliwie jest obecna w ludziach w każdej epoce historycznej, brytyjska popkultura też dostarcza na nią odpowiedzi nie od dziś (Coldplay na początku kariery ironicznie nazywano "zespołem, który czuje Twój ból"). Wydaje mi się, że jednak przynajmniej częściowo najnowszy brytyjski folk i "akustyczny" rock próbuje wypełnić lukę po spadku popularności bardzo żywotnego na początku tego stulecia amerykańskiego emo popu. Mimo czasami stojącej na granicy dobrego smaku i psychologicznej manipulacji otoczki, osobiście mam spory sentyment do tego stylu, który zrodził sporo chwytliwych melodii, czyli tego, co cenię w muzyce najbardziej :) Część gwiazd nurtu próbuje powrócić, inne są już bardziej "pop" niż "emo", o czym prawdopodobnie również niedługo napiszę...