Każdy z nas na pewno czegoś w swoim życiu bardzo żałuje. Moim największym muzycznym wyrzutem sumienia jest absencja na koncercie A-Ha w Łodzi w listopadzie 2009 r., tym bardziej, że było tam wielu moich znajomych z forum i świetnie się bawili (co było dla mnie zrozumiałe samo przez się). Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi - zazwyczaj chodzi o pieniądze, o kobietę albo obydwie rzeczy na raz. Nie pamiętam, jak było w moim przypadku i nie chcę już do tego wracać. W każdym razie wyciągnąłem wnioski i ani nie odpuszczę New Order - kolejnej kapeli, która być może daje nam w tym roku ostatnią okazję posłuchać się na żywo (inna sprawa, że jak mówią specjaliści bez Hooky'ego to już nie to...), ani nie odpuszczę Norwegom, jeżeli jeszcze kiedyś pojawią się w Polsce. Wprawdzie oficjalnie była to ich pożegnalna trasa, ale przecież z show-businessem żegnali się i Scorpions, i Cher, i Tina Turner, a potem z realizacją tych deklaracji bywało różnie. A przecież wszystko to przedstawiciele jeszcze starszej generacji. Stali bywalcy wątku poświęconego tej grupie na forum.80s.pl (Gosia, obserwator, Sylvia i inni), który uważam, że najbardziej aktualne i najpełniejsze źródło wiedzy o A-Ha i solowych projektach członków tego tria w Polsce, chyba się już z tymi pogodzili, ale ja wierzę, że natura ciągnie wilka do lasu.
Pisanie o A-Ha przypomina nieco pisanie o Europe. Obydwa składy mimo poruszania się w zupełnie innej stylistyce należą do moich ulubionych i trudno byłoby mi ograniczyć się do wymienienia mojego Top 10 ich ulubionych numerów. Z drugiej strony mam świadomość, że dla coraz większej części populacji jest to gwiazda jednego przeboju (jak on się nazywał...Lesson One?) A jeszcze w okresie promocji albumu Lifelines w playliście Radia Zet były po 3-4 jego piosenki... Dlatego mimo, że nie próbuję iść w zawody ze wspomnianym forumowym wątkiem, uważam, że dzięki takim postom, jak ten, mój blog spełnia ważną rolę edukacyjną ;)
Analogii z Europe jest zresztą więcej - to dwie formacje ze Skandynawii składające się z przystojnych muzyków (ze szczególnym wskazaniem na wokalistę), które z tego powodu nie były traktowane tak poważnie, jak na to zasługują. Oczywiście trudno traktować poważnie zapewnienia gitarzysty Pala Wakhtaara, że jego zespół był "bardziej rock'n'rollowy niż Stonesi", jednak gdyby nie kilka chwytliwych syntezatorowych singli, prawdopodobnie Norwegów wspominalibyśmy dzisiaj nie jako gwiazdy lat 80., lecz...legendy indie. I też nie tylko wbrew pozorom ze względu na płyty wydane w XXI wieku, lecz również wcześniejsze dokonania.
Na tytułowe pytanie można odpowiedzieć na naprawdę mnóstwo różnych sposobów:
1. Za pięciooktawowy głos wokalisty Mortena Harketa, o którym mówi się, że mógłby nim ciąć szkło :) "Powrotny" singiel Summer Moved On z 2000 r. zawiera najdłuższą nutę wyśpiewaną przez wokalistę w singlowym nagraniu notowanym na brytyjskiej liście przebojów (trwa 20,2 sekundy!). Nieszczęsne Take On Me to też doskonały materiał do wokalnych popisów.
1b) Za piękne kości policzkowe wokalisty :)
2. Za piosenki "w stylu a-ha", czyli podniosłe, dynamiczne, bardzo ejtisowe numery z nośnymi refrenami, w których Morten może w pełni ukazać swoje wysokie rejestry. Gdyby każda ich piosenka spełniająca te kryteria miała zostać singlem, mieliby ich dwa raz więcej. Załapałoby się m.in. The Swing of Things.
Analogii z Europe jest zresztą więcej - to dwie formacje ze Skandynawii składające się z przystojnych muzyków (ze szczególnym wskazaniem na wokalistę), które z tego powodu nie były traktowane tak poważnie, jak na to zasługują. Oczywiście trudno traktować poważnie zapewnienia gitarzysty Pala Wakhtaara, że jego zespół był "bardziej rock'n'rollowy niż Stonesi", jednak gdyby nie kilka chwytliwych syntezatorowych singli, prawdopodobnie Norwegów wspominalibyśmy dzisiaj nie jako gwiazdy lat 80., lecz...legendy indie. I też nie tylko wbrew pozorom ze względu na płyty wydane w XXI wieku, lecz również wcześniejsze dokonania.
Na tytułowe pytanie można odpowiedzieć na naprawdę mnóstwo różnych sposobów:
1. Za pięciooktawowy głos wokalisty Mortena Harketa, o którym mówi się, że mógłby nim ciąć szkło :) "Powrotny" singiel Summer Moved On z 2000 r. zawiera najdłuższą nutę wyśpiewaną przez wokalistę w singlowym nagraniu notowanym na brytyjskiej liście przebojów (trwa 20,2 sekundy!). Nieszczęsne Take On Me to też doskonały materiał do wokalnych popisów.
1b) Za piękne kości policzkowe wokalisty :)
2. Za piosenki "w stylu a-ha", czyli podniosłe, dynamiczne, bardzo ejtisowe numery z nośnymi refrenami, w których Morten może w pełni ukazać swoje wysokie rejestry. Gdyby każda ich piosenka spełniająca te kryteria miała zostać singlem, mieliby ich dwa raz więcej. Załapałoby się m.in. The Swing of Things.
3. Za piękne ballady, z których co najmniej trzy zyskały status klasyków muzyki pop ostatniego ćwierćwiecza. Jedna nawet półwiecza, ponieważ jest coverem kompozycji The Everly Brothers z 1963 r. (Klip numer trzy znajdziecie w punkcie czwartym).
4. Za nowatorskie teledyski. Bardziej od nich swoimi klipami w latach 80. namieszali chyba tylko Michael Jackson, Madonna i Duran Duran. Obsypane nagrodami MTV Take On Me było pierwszym tego typu obrazem wykonanym w technice rotoskopii (połączenie gry aktorskiej z animacją i komiksem). W 2002 r. wiele pochwał zebrało oparte na filmie dokumentalnym Mortena Skalleruda z 1991 r. wideo do Lifelines, którego pełna wersja przedstawiała w przyspieszonym tempie rok z życia wioski w północnej Norwegii.
5. Za "nordycki chłód i tajemniczość" :) Na albumie Memorial Beach z 1994 r. panowie wręcz przesadzili z budowaniem nastroju, ponieważ poza singlami Dark Is the Night (For All) (ale by ta piosenka szalała po amerykańskich koledżowych radiostacjach w wykonaniu trochę młodszego zespołu...) i może Angel in the Snow sprawia ona wrażenie zbioru niedopracowanych pomysłów. Lepiej pod tym względem prezentuje się np. wcześniejsze nagranie Living a Boy's Adventure Tales. Na ostatnich krążkach także można znaleźć kilka numerów, przy których czuje się na plecach oddech Buki... (Aby usłyszeć to drugie w Radiu Plus kilka razy zrezygnowałem z obiadu w licealnej stołówce :), bo miałem wrażenie, że najczęściej jest nadawane po godz. 19.00 :)
6. Za umiejętne wykorzystanie kobiecych wokali. To domena ostatnich albumów. Na singlu Velvet oraz w uroczym You'll Never Get Over Me można usłyszeć Amerykankę Lauren Savoy - żonę Pala, z którym tworzy zespół Savoy (to on jako pierwszy wykonywał Velvet), w Turn the Lights Down - uznaną norweską wokalistkę Annelie Drecker, którą być może kojarzycie z promowanej w ubiegłej dekadzie w Trójce formacji D-Sound.
7. Za rekord Guinnessa w kategorii "największa widownia na biletowanym koncercie", pobity na festiwalu Rock in Rio II stadionie Maracana w Rio de Janeiro w 1991 r. Na występ Norwegów pofatygowało się 198.000 fanów - więcej niż np. na Guns 'n' Roses. Szacun! (O ile pamiętam jeśli chodzi o występy niebiletowane rekord dzierży Rod Stewart i też został on pobity w Rio, tylko, że na Copacabanie).
8. Tak zupełnie prywatnie - za raczej niedocenianą, a pełną smaczków, płytę East of the Sun, West of the Moon z 1990 r. Moim osobistym faworytem jest utwór Rolling Thunder, który doskonale łączy "stare" syntezatorowe a-ha z "nowym" gitarowym. Ale warto też zwrócić uwage na Slender Frame, Waiting for Her czy Cold River.
9. Za to, że rzeczywiście kończą na szczycie, jak to anonsowało ich ostatnie tournee. Album Foot of the Mountain, mimo że promował go dość nijaki singiel, mógł się podobać fanom zespołu z lat największej świetności, Depeche Mode :), a mniemam, że również "nowego" a-ha.
10. Last but not least, za ciekawe projekty solowe. Klawiszowiec (ale też gitarzysta) Magne Furuholmen współpracował poza a-ha z muzykami Coldplay i Travis, a z Guyem Berrymanem z tej pierwszej ekipy, Jonasem Bjerre z Mew i producentem Martinem Terefe tworzy alternatywną supergrupę Apparatjik. Pal Waaktaar-Savoy (zmienił nazwisko po ślubie) tak jak wspomniałem nagrał wraz z żoną sześć albumów, a w 2011 r. zapoczątkował nowy projekt Weathervane. Czemu trudno się dziwić, największy solowy sukces z całej trójki odniósł wokalista. W tym miesiącu ukazał się jego piąty album wydany na własne konto pt. Out of My Hands. Zebrał bardzo ciekawe grono autorów (muzycy Pet Shop Boys, Kent, Dave Sneddon - pierwszy zwycięzca programu Fame Academy w Wielkiej Brytanii, idol nastolatek z lat 90. Espen Lind), ale rezultaty ich pracy spotkały się z dość mieszanymi recenzjami. Poprzednie indywidualne dokonania Harketa w porównaniu z muzyką a-ha brzmiały albo introspektywnie, albo staromodnie. Tym razem mamy właściwie przedłużenie ostatniego etapu historii macierzystej grupy - melodyjny pop, który równie dobrzy brzmi w radiu teraz, jak brzmiałby ćwierć wieku temu. Trochę brakuje mi na tej płycie urozmaicenia - do pewnego stopnia stanowi je przeróbka przeboju grupy Kent sprzed dekady. Jednak jak pokazują, wyniki sprzedaży fanom wokalisty w ojczyźnie, Niemczech i Europie Wschodniej taka sentymentalna podróż chyba wystarcza. Ale skoro można to robić w pojedynkę, czemu by nie w trzech?
Na koniec dodam jako ciekawostkę, że członkowie a-ha są też ludźmi utalentowanymi plastycznie, a Morten miał epizod aktorski, po którym została urocza piosenka :)