Sunday, November 13, 2011

Monografia: Gypsy & The Cat, czyli Babilon i Orlean


Zastanawiałem się, czy warto zaczynać nowy cykl od duetu, który do tej pory wydał tylko jedną płytę, czyli na zdrowy rozum dostarczył jedynie materiału na recenzję. Uznałem jednak, że do tego działu będą trafiać wykonawcy (głównie zespoły), których same nazwy są mało rozpoznawalne, a co dopiero tytuły płyt, warto jednak ich reklamować.
Po drugie - będzie sympatycznie, jeżeli cykl otworzą dwa składy z dwóch zupełnie różnych regionów świata, które mają dwie cechy wspólne: wokalistę operującego często w wysokich rejestrach oraz nazwę kojarzącą się z kotami. Planuję również serię artykułów pod hasłem "Za co cenimy...", w których zaprezentuję kilku artystów, którzy lata największej popularności mają już za sobą. Mogę zdradzić, że na pewno znajdą się wśród nich Brytyjka, Niemiec, Austriak i Szwed, z tym, że Szwed może pochwalić się o wiele bujniejszą fryzurą niż Brytyjka :)

Dzisiaj chciałbym jednak napisać o duecie, który mimo, że razem nagrywa od 2008 r., a jego debiutancki krążek pt. Gilgamesh ukazał się poprzedniej jesieni, dzięki rekomendacjom Last.fm trafił na moją playlistę dopiero latem i uważam go za swoje największe odkrycie muzyczne 2011, a konkurencja była naprawdę mocna. Dwaj byli DJ-e z australijskiego Melbourne, Xavier Bacash (22 l.) i Lionel Towers (26 l.) przyjęli dla swojego projektu nazwę Gypsy & The Cat. Z dwóch powodów był to dobry wybór: nazwa brzmi bowiem tak bajkowo, jak ich muzyka, a także kojarzy się z tytułem piosenki Fleetwood Mac - legendarnej grupy, z którą są często porównywani.
Mimo, że panowie od roku mieszkają w Londynie, rodzinna Australia o nich nie zapomniała, wręcz przeciwnie - ich przygotowany pod opieką produkcyjną cenionych tak przez fanów gitar, jak i elektroniki Dave'a Fridmanna i Richa Costeya debiut niedawno pokrył się tam złotem, a aż trzy utwory trafiły do pierwszej setki ulubionych piosenek 2010 słuchaczy Triple J - wpływowej stacji nadającej muzykę alternatywną (co prawda uplasowały się dopiero w drugiej połowie zestawienia, ale udało im się prześcignąć wiele innych udanych kompozycji, choćby Echoes Klaxons, Spanish Sahara Foals, czy The High Road Broken Bells). Drugi rynek, na którym udało im się odnieść pewien sukces to europejskie kraje niemieckojęzyczne. We wszystkich trzech singiel Jona Vark znalazł się w "Top 100" najlepiej sprzedających się singli, na najwyższej - 22 - pozycji w Niemczech. Nie są również całkowicie anonimowi dla brytyjskiego słuchacza - wspominał o nich (kilka razy) "The Guardian", internetowe wydanie "Q", trzy razy gościli też w rubryce "Song of a Day" popularnego serwisu Popjustice.com (gwoli ścisłości - dwa razy dzięki remiksom). Bardzo żałuję, że nie miałem możliwości usłyszeć piosenki Time to Wander w polskiej radiowej Czwórce, jednak wtedy, kiedy była nadawana, czyli latem 2010, nie miałem pojęcia o istnieniu tego zespołu...

Czym ujęli mnie "Cygan i Kocur"? Tym, czym zazwyczaj zdobywa moją sympatię dobry pop, czyli umiejętnym wymieszaniem moich ulubionych składników: opakowanych w atrakcyjną produkcję urokliwych melodii, romantycznej aury, dobrze wyważonych proporcji elektroniki i bardziej tradycyjnych instrumentów, własnego pomysłu na wykorzystanie stylistyki retro i pewnej dozy ekscentryzmu, nadającej całości indywidualny charakter. W tym konkretnym przypadku dochodzi jeszcze udane połączenie tekstowej melancholii (podstawowe tematy: obawa przed utratą lub niezauważeniem miłości) ze słonecznym brzmieniem właściwym artystom z Antypodów. Album Gilgamesh ma szanse spodobać się fanowi muzyki praktycznie każdej dekady, począwszy od lat 70., trudno bowiem falsetu w wykonaniu australijskiego wykonawcy nie kojarzyć z legendarną formacją Bee Gees.

Zachwyceni powinni być też fani kolejnej dekady. Muzycznie wychowałem się na wyszukaniu bardziej smakowitych kąsków w dość mizernej (szczególnie jeżeli nie mieszka się w metropolii) ofercie polskich stacji radiowych, może dlatego w tle co drugiego ich kawałka pogrywa mi Seven Wonders wspomnianego Fleetwood Mac, a wstęp do tytułowego Gilgamesha kojarzy mi się z Missing You Johna Waite'a (śpiewała to też Tina Turner). Sam tytuł Jona Vark prawdopodobnie ma przypominać o popularnym też w Polsce szlagierze OMD. Jest też trochę naleciałości folkowych (The Piper's Song), zaś Human Desire brzmi jak Depeche Mode w przeróbce Scissor Sisters lub odwrotnie. Nie oznacza to, że Australijczycy są całkowicie zapatrzeni w przeszłość, mówimy przecież o nagraniach wiernych fanów prężnej francuskiej sceny electro. A Time to Wander nie powstydziłaby się pewna jak najbardziej współczesna duńska kapela, o której napiszę już niebawem...

Mam nadzieję, że po zapoznaniu się z dotychczasowym dorobkiem Gypsy & the Cat, zgodzicie się ze mną, że pod względem muzycznym duet zasługuje na sukces. Czy jednak go osiągnie? Coraz mniej ludzi kupuje muzykę pop dla samej muzyki, chyba że płyty weteranów. Aby dać się zauważyć trzeba imać się różnych sposobów - skupiać na sobie uwagę tabloidów, załapać się na ścieżkę dźwiękową popularnego serialu lub filmu adresowanego do młodzieży, dostarczyć akompaniamentu reklamie telewizyjnej, a przynajmniej regularnie bywać na uznanych letnich festiwalach i supportować wielkie gwiazdy. To ostatnie tandemowi już się udało - latem tego roku rozgrzewali australijską publiczność przed występami Kylie Minogue (Hurts pewnie byli bliscy spalenia się z zazdrości :). Życzę im, aby w ich karierze przyszła pora na pozostałe wymienione przeze mnie punkty, może poza tym pierwszym :)


Niestety z powodu obowiązków zawodowych, prawdopodobnie w przyszłym tygodniu nie ukaże się żaden wpis. Postaram się to nadrobić jeszcze przed końcem listopada.

2 comments:

  1. Doskonale, że poświęciłeś Gypsy & The Cat osobny wpis. To faktycznie jedna z lepiej zapowiadających się formacji, do czego można dojść już po jakichś 2 emisjach "Jona Vark". Obawiam się, że na większy sukces panowie nie mają jak na razie co liczyć (obym się mylił), ale jak widać, mimo iż są z daleka, zdołali już dotrzeć do różnych zakątków świata, w tym do odległej Polski, zatem nie pozostają całkiem anonimowym tworem. Niech im się wiedzie coraz lepiej. Piszmy o "Gilgameshu" jak najwięcej - niech świat się w końcu dowie, co traci, nie interesując się Gypsy & The Cat;-)

    Na koniec dodam, że piękne było zdanie: "nazwa brzmi bowiem tak bajkowo, jak ich muzyka" - jest w tym wiele prawdy, a właściwie sama prawda!
    Aczkolwiek porównania do Fleetwood Mac trochę mnie chyba jednak dziwią... Może to dlatego, że już od kilku miesięcy nie słuchałem FM. I nie liczę tu "Everywhere" i "Little lies".

    ReplyDelete
  2. Hej, ponoć ta nazwa pochodzi z jakiejś bajki, ale nie mogłem znaleźć, jakiej, więc napisałem, jak napisałem. Widzisz, czasami asekuranctwo przynosi dobre skutki ;)

    Porównania do Fleetwood Mac pojawiają się na każdym kroku, sami też się na nich powołują (zresztą na kogo oni się nie powołują, nawet na Jeffa Buckleya, nie mówiąc o Air i Daft Punk), ale nie znam od nich nic starszego niż "Mirage", więc nie chcę rozwijać tematu. Podobnie trudno mi zweryfikować opinie, że brzmią jak kontynuacja soft rocka z Los Angeles z lat 70.

    A w tytule mogłem zamiast Orleanu wstawić też Weronę :) Link dla leniwych: www.youtube.com/watch?v=-SQLKlJJhUw

    ReplyDelete