Wyjątkowo w tym roku "wypasiony" Orange Warsaw Festival odstręczał mnie wysoką ceną. Nie zachęcały także kpiny z kopiowania starych line-upów Open'era (chociaż czy po 3 miesiącach komuś przeszkadza kolejny koncert
Kings of Leon czy
Queens of the Stone Age?) i (subiektywne) oskarżenia o podebranie Off Festivalowi
Pixies. Szalę przeważyło ostatnie (niezapasowe) ogłoszenie. Zaanonsowanie
Bombay Bicycle Club tego samego dnia, co
The Wombats i
Florence & the Machine to był prawdziwy
słodko-słony cios. Pomógł mi fakt, że właściwie wszystkie interesujące mnie występy zaplanowano na sobotę (aczkolwiek po czasie stwierdzam, że pewnie świetnie bawiłbym się też na
Kasabian). W ostatniej chwili na włosku zawisło zakwaterowanie, jednak udało się znaleźć wyjście z tej sytuacji.
Pogoda w Warszawie 14 czerwca była dziwna. Przypominała mi przysłowie (wg Władysława Kopalińskiego - niemieckie): "Kiedy świeci słońce i pada deszcz, diabeł bije swoją żonę". Tak jak w poprzednim roku na Coke Festival, w kolejce najbardziej rzucał się w oczy przystrojony wiankami i przygotowujący powitanie idolki fanklub Florence. Przekroczenie bram Stadionu Narodowego przebiegło sympatycznie z tym, że nie rozumiałem dlaczego po sprawdzeniu biletów i minięciu strefy gastronomicznej na koronie obiektu utworzyła się kolejna kolejka. Okazało się, że byłem tak zajęty przygotowaniami do tzw. egzaminu głównego przed obroną doktoratu, że nawet nie sprawdziłem ułożenia dwóch festiwalowych scen. A okazało się, że położone są w dwóch zupełnie innych miejscach: jedna na stadionie, druga na tzw. błoniach (czy ta nazwa to jakiś kompleks wobec Krakowa?), od którego dzieli go nie tylko korona, ale i schody...
W ten sposób ominęła mnie połowa koncertu
Elli Eyre, na który też się nastawiałem, bo to moim zdaniem bardzo seksowna dziewczyna :), zresztą świadoma swojego seksapilu, co było widać po jej kostiumie tego dnia. Niestety, już słuchając tego występu z głównie niewydanym na razie na płycie materiałem, można było sobie zdać sprawę, że wpadła w tę samą pułapkę, co wielu wykonawców - nagrywania masy podobnych do siebie utworów w nadziei, że brzmienie się osłucha i któryś wreszcie stanie się przebojem. W przypadku brytyjskiej wokalistki R&B jest o tyle bardziej ryzykowne, że za kilka miesięcy (tygodni?) możemy stać się świadkami kolejnej medialnej kampanii płaczu, że w Wlk. Brytanii ten gatunek to tylko marna kopia, a w ogóle świat jest do niczego, bo Aaliyah nie żyje, a Destiny's Child nie chcą się reaktywować. Nie chce mi się szukać w tej chwili dowodów na piśmie, ale w tym kraju to powtarzający się co kilka lat rytuał (chyba najbardziej w kręgach związanych z "Guardianem"). Pewnie przy tej okazji jeszcze bardziej oberwie się Rudimental i Johnowi Newmanowi.
A wtedy promocja w Polsce może okazać się cennym kapitałem. Zaczęło się od występu w nieznanym mi wcześnie klubie Syreni śpiew i "I like pierogis" na Instagramie, potem był występ w X Factorze (żeby nie było, że znęcam się nad biedną Ellą - duży plus za wykonanie mało znanego
Deeper), a świadkiem kolejnego elementu byłem już w sobotę. Kiedy czekaliśmy bodaj na koncert The Wombats, nagle wszyscy zaczęli biec w kierunku w wyjścia z zadaszonej części obiektu. Dopiero po kilku minutach usłyszałem, o co chodzi: "Można zrobić sobie selfie z Ellą Eyre!" Nie wszystkim się udało (nie próbowałem, bo nie miałem odpowiedniego sprzętu), ale to i tak uroczy epizod, a popularność tej wokalistki w Polsce to już chyba minifenomen. Ostatecznie miała tu tylko jeden duży radiowy przebój, i to na featuringu.
Tyle socjologii, skupmy się na muzyce. Pierwszy koncert, który wysłuchałem w całości, dali na głównej scenie
Bombay Bicycle Club - jedni z moich muzycznych bohaterów 2011 roku, choć przyznałem to trochę po czasie. Oczywiście w Warszawie nie zabrakło singli z
A Different Kind of Fix, w tym tych najbardziej udanych:
Shuffle i
Lights Out, Words Gone. Wcześniejsze dwa albumy londyńczyków zostały ledwo zasygnalizowane, mimo że są na tyle dobre, że dłuższy tekst na temat tej grupy na blogu nie byłby od rzeczy. Występ zdecydowanie był podporządkowany promocji tegorocznego albumu
So Long, See You Tomorrow, stanowiącego udaną kontynuacją pomysłów z poprzednich zawieszonych między folkiem, indie i delikatnym popem płyt. Najbardziej czekałem na pobudzające
It's Alright Now, ale dobrze wypadł również m.in. singiel
Luna, w którym kobiecą partię wykonała urocza Liz Lawrence (w wersji studyjnej - Rae Morris, o której niedługo może być głośno).
To był najspokojniejszy koncert tego dnia. Po nich scenę zajęli energetyczni
The Wombats, którzy podzielili repertuar mniej więcej po równo między obydwa studyjne krążki. Wykonali również dwa utwory, które znajdą się na ich nowym albumie: singiel
Your Body Is a Weapon i utrzymany w stylu wczesnych Arctic Monkeys
Animals. Trudno mi wyjaśnić dlaczego, ale ten zespół gra właściwie cały czas to samo, tyle że raz z mniejszym, raz większym stężeniem klawiszy w podkładzie, a wygląda na to, że moja sympatia do niego w najbliższym czasie nie spadnie. Miałem okazję odświeżyć sobie m.in.
Our Perfect Disease, z którym kiedyś walczyłem w internetowym konkursie Miastowizja. Niestety nie zauważyłem ich mastkotki Dr. Dereka :)
Po zakończeniu setu The Wombats nie mogłem się oprzeć pokusie zejścia na dół na drugi w moim życiu koncert
Hurts (a pomyśleć, że w latach 2011-2013 ominęło mnie tyle okazji posłuchania ich na żywo...) Coraz lepiej rozumiem ludzi, którzy starają się nie opuścić żadnego, ponieważ bez względu na to co myśli się o piosenkach z ich drugiego albumu, kontaktach z Calvinem Harrisem i łamaniu statywu do mikrofonu przez Theo, na ich występach można się po prostu dobrze bawić. Nie zdążyłem na
Wonderful Life, Miracle ani Somebody
Save Darfur to Die For (tego ostatniego żałuję), ale i tak warto było jeszcze raz usłyszeć rytualne "beautiful people of Poland" oraz "This is exile...This is Warsaw...", pomachać telefonem w rytm
Illuminated (chociaż już się rozładowywał, więc chyba sobie darowałem),
tudzież utwierdzić się w swojej miłości do
Better Than Love, Sunday i
Unspoken.
Na kolejnym sobotnim koncercie wyjątkowo dało mi się we znaki, to o czym można przeczytać w każdej obiektywnej relacji z OWF, czyli słabe nagłośnienie. Miałem wcześniej do czynienia tylko z kilkoma singlami
The Kooks, więc z magmy wyłowiłem tylko dwie ostatnie piosenki:
Junk of My Heart (Happy) i
Naive. Szkoda mi energii pląsającego po scenie z tamburynem Luke'a Pritcharda. Muszę uczciwie powiedzieć, że występ Brytyjczyków najbardziej podobał mi się...kiedy jeszcze byłem na zewnątrz stadionu i byłem w stanie docenić niespodziewanie 80s' funkowe ciągoty instrumentalistów.
Załamany jakością nagłośnienia, większość koncertu The Kooks przesiedziałem w kącie. O dzień wcześniejsza kolejka na ustny egzamin certyfikacyjny dawała mi się już we znaki. Drażniły mnie nachalne reklamy niedzielnego występu lubianego przeze mnie kiedyś dawno, dawno temu
Davida Guetty, które stylizowały go na bigroomowego diabła. Trzeba było jednak zostawić choć garstkę sił na wydarzenie wieczoru. Po siedmiu lat kariery zdanie "koncert
Florence & the Machine to misterium" brzmi banalnie, ale naprawdę trudno inaczej opisać to doświadczenie. Florence Welch jest mistrzynią tworzenia niesamowitej atmosfery na scenie przy pomocy choreografii, intonacji głosu i oczywiście muzyki. Patrząc na tę rudowłosą kobietę w zielonej sukni o utkwionym gdzieś w dal wzroku trudno uwierzyć, że alkohol i depresja zdążyły jej się mocno dać we znaki. Trudno w ogóle uwierzyć, że to obywatelka współczesnej Wielkiej Brytanii! Bez względu na to, czy ktoś woli pop, czy alternatywę, powinien wybrać się przynajmniej raz w życiu na jej show. Jak powiedział mi Maciek, różnicę w porównaniu z ubiegłorocznym występem w Krakowie robiło wykonanie
Over the Love z soundtracku
Wielkiego Gatsby'ego. No i oczywiście cover
Stay With Me Sama Smitha. Cieszę się, że mój blogowy tekst o
Flo nie okazał się ściemą. Teraz pozostaje czekać na planowany na październik nowy album - być może z produkcyjnym udziałem cenionego Blood Orange.
Dla niektórych na pewno bluźnierstwem była moja nieobecność na koncercie
The Prodigy na Orange Stage. Wyrosłem już z dość powszechnego w mojej wioskowej okolicy w latach 90. przekonania, że ten zespół to ucieleśnienie zepsucia muzyki popularnej, jednak nadal nie mam sentymentu do dokonań tej formacji poza
No Good. Przyzwyczaiłem się zresztą, że zdaniem innych melomanów, zazwyczaj wybieram najbardziej ich zdaniem bezpłciowe dni popularnych festiwali. Ale oni nie czytają Muzyko(b)loga i nie wiedzą, co dobre :) Oczywiście trochę żałuję, jednak zmęczony egzaminacyjnym piątkiem postawiłem na starych (choć młodszych wiekiem i stażem) ulubieńców. Na zakończenie dnia miałem jeszcze nadzieję na zabawę przy dźwiękach DJ setu
Chase & Status, jednak trafiłem na wyjątkowo agresywny grime, a liczba podpitych malkontentów dookoła rosła z każdą minutą. Postanowiłem więc nie ryzykować trafienia w komunikacyjną pustkę, zaliczyłem lekko surrealistyczny nocny spacer mostem Poniatowskiego (ostatnio miałem taką okazję podczas wizyty Baracka Obamy w 2011), a na Marszałkowskiej udało mi się szczęśliwie złapać autobus do zawsze przygarniającego mnie w takich sytuacjach Wawra. Ciekawe, jaką drogą podążył mijany przeze mnie autobus podstawiony pod stadion? Most był zamknięty dla ruchu kołowego, a zawrócenie na dwukierunkowej ulicy przed barierką wymagało od kierowcy sporych zdolności...
***
Interesującą relację z pierwszego dnia tegorocznego Open'era napisał już
Maciek, dorzucę jednak do niej swoje trzy grosze. Wszak mniej więcej od połowy koncertu The Black Keys cieszyliśmy się tym wydarzeniem osobno (ja o tyle mniej, że się o niego trochę martwiłem; dlaczego, wyjaśnię za chwilę). Jechałem do Gdyni w dość surrealistycznej otoczce, ponieważ w drodze musiałem poradzić sobie z pewną misją z pracy z gatunku tych, których zazwyczaj nie wykonuję bez dostępu do laptopa, ale jak to mówią: "chcieć, to móc", tudzież "potrzeba matką wynalazków" :) Przy wejściu na teren festiwalu zaskoczył mnie nakaz oddania słuchawek do telefonu (?!), no ale cóż, oszczędziło się na czym innym, można wydać parę złotych na depozyt. W taki dzień nawet przydybanie przez ankieterki podczas trochę przedwczesnego wypróżniania plecaków ze słodyczy nie było w stanie popsuć nam humoru.
Nasz pierwszy środowy koncert w wykonaniu polskiego tria
Eric Shove Them In His Pockets nie wywarł na mnie większego wrażenia. Żałuję, że nie udało się nam znaleźć czasu na wspominanych kilka razy na tym blogu
Fair Weather Friends. Często mam problemy z wytłumaczeniem moim kolegom, że z racji obowiązków zawodowych nie jestem w stanie wpadać "przy okazji" na występy polskich gwiazdek indie, jednak Maciej był ukierunkowany na największe gwiazdy line-upu. Dlatego też nie znaleźliśmy czasu na
Metronomy, którzy być może bardziej przekonaliby mnie do siebie w wersji live, niż studyjnej... Kogo więc widzieliśmy? Np. kochanych od lat przez polską publiczność, a wciąż mało mi znanych
Interpol. Moją uwagę najbardziej zwracał przystojniak z gitarą - Daniel Kessler. Jedyny ze słynącej z elegancji grupy nawet nie poluźnił kołnierzyka w tym upale! Zdziwił mnie brak
The Heinrich Maneuver w wyczerpującej setliście. Jak widać - czas na odrobienie zaległości.
Trudno mi napisać coś sensownego na temat pierwszego polskiego występu
The Black Keys, ponieważ nie spodziewałem, że już wraz z pierwszymi taktami muzyki zostanę wciągnięty w "młyn", jakie do tej pory znałem tylko z OFF Festivalu (spoiler: w tym roku dzięki pomocy koleżanek i kolegów udało mi się je omijać). A może nawet intensywniejszy! Znając tylko dwa ostatnie albumy (uczciwie powiem, że to nie jest moja stylistyka), mogę oceniać występ jedynie po jego długości, a była ona najdłuższa ze wszystkich, które zaliczyłem 2 lipca. Po zakończeniu zasadniczego występu i krótkiej przerwie nastąpił jeszcze akustyczny epilog, ale wtedy starałem się już znaleźć dla siebie dobre miejsce po drugiej stronie terenu - pod namiotem. Fani gatunku na pewno mogli czuć się zadowoleni. Dan Auerbach powiedział o publiczności: "Open'er jest cztery razy mniejszy od Glastonbury, ale jest na nim dziesięć razy więcej energii". Na pewno był szczery, ponieważ po kilku godzinach poinformowano o przyszłorocznym koncercie duetu w Łodzi. Bardzo cieszy, że taki rozwój wypadków dotyczy coraz większej liczby wykonawców.
Jeszcze zanim nadszedł - jak dla mnie - gwóźdź programu, trafiłem na (dość długą) końcówkę występu sióstr Przybysz (
Archeo) z
Night Marks Trio. Dziewczyny znane przede wszystkim z projektu Sistars sprawiały sympatyczne wrażenie, ale tym razem zaprezentowały się w mocno hermetycznej elektronicznej odsłonie. Potem nastało długie oczekiwanie, po którym na scenie pojawiły się już wiele razy chwalone na tym blogu siostry
Haim! Czy to był dobry koncert? Na pewno interesujący, z pewnością również inny niż oczekiwałem. W tym wypadku naprawdę warto byłoby sprawdzić zawczasu setlistę, zamiast oczekiwać na niespodzianki. Trio (plus perkusista) na żywo stara się udowodnić, że jest przede wszystkim inspirującym się R&B zespołem rockowym, a nie popowym. Dlatego zabrakło takich melodyjnych numerów, jak
Days Are Gone czy
Running When You Call My Name, zaś inne zabrzmiały w sposób dość odmienny od wersji studyjnej (np.
Falling). Najbardziej "podobne do siebie" było chyba
The Wire. Na żywo zdecydowanie najładniejsza jest Alana :), która zaprezentowała się w ekstrakrótkich szortach, ale Este mimo łatki najbardziej bojowej z tej trójki również jest sympatyczniejsza niż można było się spodziewać (aczkolwiek sławny bassface robi wrażenie...takie, jakie powinien). Nawet jeżeli wzmianka o poszukiwaniu polskiego męża to tylko kurtuazja (ciekawostka: na początku działalności grupy krążyły plotki, że Este jest lesbijką). O dziwo, najmniej charyzmy (i najmniej seksowny głos!) ma wokalistka - Danielle, która prawie nie odzywała się do widowni. Esencją występu było brzmiące bardzo plemienne improwizowane solo całej czwórki na bębnach.
Nie minęła nawet godzina i było już po imprezie. Nie czekając na bis, którego zresztą nie było, przemieściłem się pod główną scenę, którą zajęli inni moi muzyczni bohaterowie 2011 -
Foster the People. Czuć, że wciąż mają duży sentyment do debiutu, ponieważ usłyszeliśmy jego większą część. Miało się wrażenie, że promocja
Supermodel nie jest priorytetem. Mark Foster z lubością wokalnie "szynszylił", wprawiając wszystkich obecnych w wyborny nastrój. Przestało mieć znaczenie pytanie, czy to nie headliner powinien występować ostatni na scenie głównej i taki drugoligowy zespół powinien zamykać na niej dzień. Trudno powiedzieć, jakie będą dalsze losy tej kapeli. Powtórka z debiutu byłaby mile widziana, z drugiej strony w jednym z numerów zabrzmieli wręcz grunge'owo (było to chyba
Are You What You Want To Be?). Czy w ogóle będzie dalszy ciąg i ile będziemy musieli na niego czekać? Mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy o Kalifornijczykach, bo bez nich na muzycznym rynku byłoby szaro.
Całego i zdrowego Mavoya spotkałem dopiero na dworcu kolejowym. Pod względem kondycyjnym był to na pewno bardziej udany wypad niż w 2012 r., chociaż cóż mogłoby się równać z magicznym polskim debiutem Jessie Ware... (Pytanie nie jest retoryczne, odpowiedź znajdziecie prawdopodobnie w następnym wpisie). Oczywiście wyborowi dnia towarzyszyły pewne rozterki; kto nie chciałby zobaczyć na żywo
Lykke Li albo
Banks? Fascynujący musiał być również recital
Jacka White'a, chociaż na początku lipca nie byłem jeszcze tego świadomy. Żal tylko, że za rok z powodu przeprowadzki do Warszawy i zmiany trybu pracy na ściśle etatowy prawdopodobnie nie pojawi się na Babich Dołach. Chociaż, jeżeli coś mnie zachęci repertuarowo, może uczynię ku temu jakieś kroki. Aczkolwiek po tegorocznych przeżyciach chyba musiałby to być koncert Passion Pit (chociaż wciąż poluję też na The Big Pink i Friendly Fires). Druga część relacji - jeszcze w tym tygodniu!