Sunday, August 31, 2014

Relacja: Podsumowanie sezonu festiwalowego, cz. 3 (OFF Festival 2013 i 2014)


...który mocno wyczerpał moją kondycję przed OFF Festivalem. A może to nie ten spacer, tylko moja miłość do fotografowania historycznych cmentarzy, która pchnęła mnie kilka godzin przed burzą na ulice Katowic? A może prawda leży pośrodku? W każdym razie ten OFF również prawdopodobnie był dla mnie przełomem. Przed pojechaniem obawiałem się, że już zawsze będę miał do tej imprezy schizofreniczne podejście: przez trzy dni będę świetnie się bawił, a przez resztę roku zastanawiał, co ja tam robiłem i czy warto jechać kolejny raz? Tymczasem minęły już ponad 2 tygodnie, a ja nadal tęsknię za Trzema Stawami. Oczywiście w pewnym stopniu jest to skutek uboczny mieszanki tego, co wtedy jadłem, piłem (dla dociekliwych: cydr, radler i lemoniadę :P), jakie filmy oglądałem ("Great Budapest Hotel" i "Kalwarię"), jakiej muzyki słuchałem bezpośrednio przed i po festiwalu, ze szczególnym wskazaniem na genialną grupę The Divine Comedy, o której na pewno napiszę kiedyś osobny tekst. Samo miejsce ma w sobie jakąś magię - jakby zawsze wiał tam cieplejszy wiatr... Mówi się, że magia miejsca to ludzie - w Katowicach na pewno tak jest. To jedno z nielicznych miejsc, gdzie mogę spotkać się z nieodmiennie bardzo serdecznymi miłośnikami muzyki, którym nie muszę opowiadać historii całego życia, aby poczuć się, jak wśród swoich.

Mój pierwszy, ubiegłoroczny Off, o którym jeszcze chyba nic nie pisałem na blogu, miał być ucztą R&B, ale Solange nie dojechała, a AlunaGeorge przegrali z licealnym sentymentem dla przebojów The Smashing Pumpkins. Z tego, co mi opowiadano muzycznie wygrali z weteranami, ale czasem złudna wiara w niesłuszność medialnych recenzji sprowadza na manowce... Nie przeczuwałem też, że będę żałował niezdążenia na Glass Animals. Niemniej, biorąc pod uwagę wszystkie trzy dni, bawiłem się przednio. Spośród hipstersoulowców mogłem nacieszyć się przynajmniej Autre Ne VeutAustra rozbujała towarzystwo, i to dwa razy (na koncercie i podczas DJ setu), wreszcie przekonałem się do Rebeki. Emocjami zatargał występ Godspeed! You Black Emperor.

Z roku na rok OFF Festival dostarcza swoim fanom coraz mocniejszych wrażeń w dosłownym znaczeniu tego słowa. Czasy zapraszania wykonawców pokroju Neon Indian czy Twin Shadow chyba bezpowrotnie odeszły w przeszłość. Mam wrażenie, że Artur Rojek przez lata odkładał pieniądze na gaże dla swoich idoli z młodzieńczych lat i to ich występom będą podporządkowane następne edycje imprezy. Nie ma w tym niczego złego - mam nadzieję, że czasem uda mi się wkręcić na ukierunkowany na młodzież Selector albo FreeForm, a właśnie występ jednego z headlinerów - Jesus & Mary Chain przeważył szalę w kontekście mojego przyjazdu. W tym miejsca pora przejść do morału z tej eskapady. Regułą Offa staje się, że największe nazwiska pozostawiają pewien niedosyt, a odważne wybory dają najwięcej satysfakcji.

No chyba, że tą uznaną marką jest Slowdive, którzy po ćwierćwieczu na scenie (wliczając długą przerwę) są w stanie bez żadnej taryfy ulgowej doprowadzić swoich fanów (przypadkowych słuchaczy także) do prawdziwej ekstazy. Z headlinerów dobrze bawiłem się także przy Belle & Sebastian, bo i muzyka przyjemna dla ucha, i najlepsza w tej edycji konferansjerka (o Szkotach pewnie też kiedyś napiszę więcej). Neutral Milk Hotel to nie bardzo moje klimaty, chociaż sam nietypowy image i pasja wykonania robiły duże wrażenie, a J&MC... Jako setlistowy laik nie spodziewałem się, że nie pojawi się mój ich ulubiony kawałek April Skies, a wykonania reszty utworów opierały się na nużącym po pewnym czasie schemacie: gitarowe rzężenie - "cheers!" wokalisty wódką - przewrócony statyw do mikrofonu - przymiarki wyglądającego jak sędziwy koala gitarzysty do kolejnego kawałka. Cieszyłem się, że w ogóle usłyszałem ich na żywo, ale wybredniejsi kręcili nosami.

Jeżeli nie headlinerzy, to co? To "tercet egzotyczny", chociaż gdyby dokładnie liczyć, na najwyższe oceny zapracowało w sumie około 10 muzyków. Spodziewałem się, że na koncercie byłego gitarzysty krautrockowego Neu! Michaela Rothera będzie dziwnie, a było wciągająco elektronicznie. Miała to być tylko ciekawostka przed NMH, a skończyło się na jednej z głównych atrakcji. Nie spodziewałem się, że tak dobrze będę bawił się na secie Mister D. Głos Doroty Masłowskiej nadal nie jest dla mnie, dlatego trudno mi powiedzieć, czy Społeczeństwo jest niemiłe zwojuje coś w rankingu na koniec roku, ale że tak zapytam retorycznie: ile razy jest okazja bawić się przy electro-punk-rapie? I czy to nie brzmi kusząco? Dobrym pomysłem było również opuszczenie występu w sumie dobrej, ale niestety zbyt mocno stawiającej na promocję swojego ostatniego albumu grupy The Notwist i zainteresowanie się noisem Bo Ningen. Rozbroiła mnie szczególnie zapowiedź: "Będziemy się powoli żegnać, zagramy jeszcze jeden utwór, będzie trwał ok. 20 minut".  Powtarzałem sobie w myśli, że oglądam japoński, bardziej czadowy HAIM, by po jakimś czasie ze zdziwieniem stwierdzić, że w zespole nie ma żadnej kobiety...

Wieczorne elektroniczne popisy dotknął ubiegłoroczny "syndrom Talabota" - brzmiały lepiej ze strefy gastronomicznej niż z bliska. Może to tylko przypadek, tzn. lepsze utwory wybrzmiewały akurat, kiedy ładowaliśmy akumulatory. Co do przedstawicieli subtelniejszego grania i afrykańskich rytmów, odsyłam do bardziej hermetycznego raportu na skądinąd bardzo interesującym forum Sebastos. Na koniec chciałem podzielić się jeszcze jedną refleksją: mam nadzieję, że powoli będzie zamierał jeden z dominujących trendów układania Offowej setlisty, czyli zapraszanie gitarowych zespołów, które grają mają mało melodyjnie i mało odkrywczo, za to robią dużo hałasu. Nie wiem, czy to forma konkurencji z odbywającym się w tym samym czasie Przystankiem Woodstock, ale wydaje mi się, że są inne metody udowodnienia publice, że rock nie umarł (patrz Bo Ningen) Offowi rockowcy to często bardzo sympatyczni ludzie, mający świetny kontakt ze słuchaczami (patrz Deerhunter i Japandroids w ubiegłym roku) i wiele nietypowych talentów (np. Black Lips udało się odegnać deszcz :) jednak słuchając ich, coraz bardziej się czuję, jak Ronald Reagan podziwiający sekwoje ("widziałeś jedną, widziałeś wszystkie!") i nie ma dla mnie większej różnicy między gośćmi z Zachodu a np. znaną z Must Be The Music kapelą Rotten Bark.

Co oczywiście nie zmienia faktu, że już jestem ciekawy, kogo Rojek skrzyknie do Polski za rok. Pewnie coś, co będzie można wyszukać w Google na hasło "2015 alternative reunion", ale liczę na interesujące wątki poboczne. Cały urok przedsięwzięcia tkwi w tym, że które z nich są naprawdę interesujące, można dowiedzieć się dopiero na miejscu...

No comments:

Post a Comment