Zanim przejdę do właściwej treści posta, chciałbym podzielić się z Wami pewną radą, a jednocześnie złożyć małą(?) samokrytykę.
Drodzy Czytelnicy, może zabrzmi to banalnie, ale jeżeli rozmawiacie z kimś o muzyce, naprawdę warto być szczerym. Jeżeli będziecie się z kimś zgadzali tylko dlatego, żeby nie tracić jego sympatii, na dłuższą metę nie będziecie się z tym dobrze czuli, tym bardziej, że nic Wam nie gwarantuje, że Wasz szacunek dla cudzych idoli będzie odwzajemniany. Dzisiaj przekonałem się o tym w pewnym miejscu (jeżeli czytają to jadis i konwicki, pewnie domyślają się w którym ;) Naprawdę, jeżeli Wasi koledzy nie podzielają Waszych gustów (a przywiązujecie do tego znaczenie), lepiej poszukać sobie innych. Gdzieś muszą być.
Po dzisiejszej nauczce postanowiłem być bardziej szczerym i dosadnym blogerem, nawet gdybym miał się komuś narazić (a wbrew pozorom bywam czasem dziki ;) Do tej pory niestety nie do końca tak było, ponieważ wyszedłem z założenia, że blog powinien być przede wszystkim urozmaicony, ale chyba przesadziłem. Najpopularniejszy wpis (o pewnym hardrockowym zespole z gadem w nazwie ;) napisałem totalnie pod publiczkę, a "grupa docelowa" nawet mi za niego nie podziękowała :( Najchętniej bym go usunął, bo tak naprawdę nie chcę propagować tu muzyki w tym stylu, nawet kosztem oskarżeń o "pedalskość", "brak szacunku dla klasyki" (czy w porównaniu z takim Led Zeppelin czy Sinatrą to jest zresztą klasyka?) i "britpopową dupowatość", ale był już cytowany w innym poście i na jednej podstronie, więc niech sobie wisi. Fanów tego zespołu i tak nie przekonam, żeby urozmaicili "muzyczną dietę", a inni może odkryją w nim coś, czego ja nie widzę (albo potraktują moją pisaninę na zasadzie literatury absurdu ;)
Zresztą czasami stosunek do czyjejś muzyki może zmienić się bez żadnego wpływu osób trzecich. Np. pewnie pamiętacie moją pozytywną recenzję ostatniej płyty Coldplay. Znudziła mi się ona błyskawicznie i teraz wszystkie pochwały pod jej adresem mnie wręcz drażnią. Apeluję też do osób, które zaczynają przygodę z moim blogiem, żeby nie brały całkowicie na serio wpisu o Falco. Mam świadomość, że część piosenek, które w nim omawiałem, jest średnia, ale w tym wypadku zaważyły pewne miłe wspomnienia związane z kursem języka niemieckiego ;) Dwa posty "rocznicowe" też powstały trochę na zasadzie owczego pędu (nadmiar siedzenia na Facebooku się kłania :/), chociaż ich treść była szczera. Co do pozostałych wpisów możecie być pewni, że powstały z potrzeby serca.
Na co konkretnie przełoży się polityka "głasnosti"? Na pewno na dwie rzeczy. Po pierwsze, będę rzadziej obiecywał, że "o tym na pewno napiszę", bo spontan jest najlepszy :) Po drugie, będzie to w mniejszym stopniu niż zakładałem "retroblog". Moja sympatia muzyki do lat 80. zrodziła się mniej z potrzeb estetycznych, a bardziej z potrzeby porozmawiania z kimkolwiek o czymkolwiek, a kiedy odkryłem w tym okresie coś, co naprawdę mi się spodobało, niestety nie był to ani Whitesnake, ani Gary Moore, ani Kim Wilde, ani Sandra (chociaż dyskografię tej pani znam piąte przez dziesiąte, może kiedyś nabiorę ochoty na więcej), ale paru, jak by powiedział MUZYKO(B)LOGER "dupnych wykonawców", o których nikt nie chciał ze mną rozmawiać, bo już miał swoich idoli, za którymi poszedłby w ogień. Mam nadzieję, że trochę Was zaintrygowałem, w swoim czasie dowiecie się, o kim mówię ;)
***
Dobra, tyle obietnic i rozliczeń, możemy przejść do rzeczy :) Dzisiaj chciałem napisać o ostatnich dokonaniach dwojga wykonawców, którzy mają ze sobą nieco wspólnego - wywodzą się z Londynu, występują pod podobnie brzmiącymi szyldami, a na ich zeszłorocznych płytach słychać ślady inspiracji muzyką lat 80. (choć nie tylko). Pewnym podobieństwem jest też to, że Patrick Denis Apps aka Patrick Wolf (urodzony 30 czerwca 1983 w południowym Londynie) jest homoseksualistą (w bieżącym roku ma sformalizować związek ze swoim partnerem), zaś teledyski Wolf Gang w ostatnich miesiącach zostały zasypane na YouTube licznymi homofobicznymi komentarzami, które, o ile zrozumiałem, wynikały z tego, że ktoś popełnił tzw. spuneryzm i wydawało mu się, że trafił na stronę poświęconą książce Golf Wang sygnowanej przez Odd Future. Jak widać, umysłowość internetowego trolla to prawdziwa puszcza dziewicza.
Podstawowa różnica między tymi artystami jest taka, że przy Wolf Gang Patrick Wolf to prawdziwy wyjadacz z pięcioma albumami na koncie (Lycanthropy - 2003, Wind in the Wires - 2005, The Magic Position - 2007, The Bachelor - 2009, Lupercalia - 2011), udzielał się też jako altowiolista na albumach m.in. Arcade Fire i CocoRosie, a przed rozpoczęciem kariery solowej kierował alternatywnym zespołem Maison Crimineaux. "Wilcza banda" to w teorii debiutanci, chociaż członkowie tej ekipy zbierali wcześniej doświadczenie w innych, trochę już zapomnianych indierockowych projektach - perkusista Lasse Petersen w The Rakes, zaś gitarzysta Gavin Slater w Ghosts. Najmłodszy stażem z tej trójki jest wokalista i spiritus movens przedsięwzięcia Max McElligott, który dla kariery muzycznej poświęcił dyplomatyczną i studia z dziedziny antropologii społecznej na prestiżowej London School of Economics.
Czy słusznie? Wydaje mi się, że odpowiedź na to pytanie przyniesie dopiero kolejny album. Suego Faults (nazwa miejsca, które przyśniło się Maxowi) nieco się dłuży, tym bardziej, że gros kompozycji przywodzi na myśl The Beatles przefiltrowanych przez estetykę Eltona Johna (dobrym przykładem jest utwór tytułowy). Słychać też nawiązania do innych dźwięków z przeszłości: The Police (Breaks in Paris), indie lat 80. (Lions in Cages), a Nightflying to prawie że nowa odsłona The Heat Is On Glenna Freya! Końcowe Pieces of You zalatuje wręcz bluesem. Przyznam szczerze, że słysząc w 2010 pierwszą (bardziej 80sową) wersję The King and All of His Men (teledysk też wydawał mi się bardziej klimatyczny, ale już go chyba wykasowano), oczywiście w Radiu Roxy, spodziewałem się większej liczby "petard", a mniejszej dawki fortepianowego smędzenia. Udzielam chłopakom kredytu zaufania, jednak obawiam się, że jeżeli ich debiut pod koniec ubiegłego roku ledwo zmieścił się w pierwszej setce brytyjskich notowań, drugi przemknie niezauważony.
***
Nie jestem ekspertem od wczesnej twórczości Patricka Wolfa. Długo wydawała mi się dość trudna w odbiorze. Można się w niej doszukać inspiracji folkiem, piosenką musicalową i kabaretową (przynajmniej tak mi się wydaje). Recenzję przedostatniego krążka The Bachelor (i innych ciekawych płyt) możecie przeczytać na blogu Mandusi. Lupercalia zainteresowały mnie ze względu na famę albumu inspirowanego latami 80. Można dyskutować, na ile jest ona zasłużona. Na pewno takie brzmienie posiada najbardziej znany singiel z tej płyty, czyli The City (ten saksofon...) oraz The Falcons (przypomina mi Dear Jessie Madonny), a w bardziej klubowym wydaniu - czwarty singiel Together. Większość odsłon tego "święta miłości" ma jednak bardziej pastelowy charakter, czerpiąc z muzyki baroku (co słusznie podkreślił Artur z Romantic Synthesis) i klasycyzmu. Oryginalnymi quasi-orientalnymi zaśpiewami (i uroczym chrapaniem :) wyróżnia się kompozycja Slow Motion.
Wydaje mi się, że temu krążkowi dobrze zrobiłyby zmiany w trackliście, a konkretnie większe wymieszanie dynamicznych i spokojniejszych fragmentów, jednak i tak wydaje mi się, że będzie to jeszcze długo moja ulubiona płyta Wolfa. Jest to artysta tak nieprzewidywalny, że trudno przewidzieć, co trzyma dla nas w zanadrzu...
(Hubert, Lions in Cages było w Plotkarze ;)
Z powodów zawodowych nie wiem, kiedy pojawi się kolejny post, ale znowu będzie bardzo karnawałowo.
Ja tam od razu Ci mówiłam, że nie słucham takiej muzyki. Mam swoich ulubionych wykonawców. :) Ale chętnie czytam teksty ze względu na Twoje poczucie humoru no i czegoś ciekawego się dowiem i jak ktoś wymieni nazwisko Patrick Wolf to ja już odpowiednio udam mądrą ;D
ReplyDeleteNa pewno nie od razu, bo na początku nie było przecież wiadomo, czego właściwie słucham, zresztą nieważne ;) W zasadzie to nawet nie chodzi o to, że Whitesnake są kiepscy, bo czasem ich słucham (i na pewno w tym gatunku jest wielu gorszych od nich w tym gatunku), tylko wczoraj przekonałem się, że ich fani bywają trochę chamscy, a poza tym dziwię się, że post, którym napisałem najbardziej od niechcenia jest najbardziej poczytny. Ale tak jak napisałem - już jest, więc niech sobie będzie...
ReplyDeleteO Patricku Wolfie chyba w Polsce często się nie rozmawia, chociaż nie dawno u nas koncertował. Myślę, że Tobie mógłby bardziej się spodobać zespół...Wolfmother (zresztą z mojej ulubionej Australii:)
U-ła-ha Wolfy dwa, u-ła-ha kochane! ;-)
ReplyDeleteŻałuję, że nie skomentowałem tego wpisu od razu. Teraz już nie pamiętam swoich przemyśleń ;-/
Myśl Hubert, myślenie ma kolosalną przyszłość!
ReplyDelete