Ferie, jak to ferie, rozleniwiają. Do tego w moim życiu zawodowym ostatnio sporo się działo (częściowo w związku z muzyką - mam nadzieję, że niedługo będę mógł opowiedzieć o tym coś więcej), stąd parodniowa cisza na blogu. Jednak wreszcie zorientowałem się, że karnawał mija, a co za tym idzie planowany przeze mnie wpis powoli staje się bezprzedmiotowy. Trzeba było więc zadziałać ;)
Dzisiaj chciałem napisać o istniejącym od 2006 r. duecie ze szwedzkiego miasta Gävle (Stefan Storm - wokalista, Oskar Gullstrand - klawisze). Na razie opublikowali dwie epki (Danger! - 2008, M.A.G.I.C. - 2009), kilka singli oraz płytę Voyage (2011). Dowiedziałem się o nich dzięki Twitterowemu kontu portalu Scandipop. Podkreślam, że dowiedziałem się, w odróżnieniu od "zainteresowałem się", ponieważ zdecydowałem się na śledzenie go spodziewając się wieści o takich wykonawcach, jak Kent, Mew czy Saybia, nie zaś setek (moim zdaniem niezasłużonych) komplementów pod adresem niejakiego Erica Saade (domyśliłem się, że prawdopodobnie konto prowadzi homoseksualista, który nie zawsze kieruje się w swoich ocenach muzyków aspektami czysto artystycznymi). Dlatego chwalenie tam "strzałek" nie robiło na mnie większego wrażenia, a ich muzyki postanowiłem spróbować dopiero, kiedy odnośnik do niej znalazłem na bardziej przeze mnie cenionym blogu Romantic Synthesis (swoją drogą Artur nieźle nastraszył mnie zapowiadając rezygnację z blogowania po Nowym Roku, tymczasem na jego stronie aż huczy od newsów :) Natura ciągnie wilka do lasu?).
No i okazało się, że piosenka pt. Wonders stanowi jeden z najmocniejszych elementów i tak niesamowicie mocnej zaserwowanej przez Artura playlisty! Słuchając kompozycji tak pełnych jednocześnie patosu (aranżacja, klawisze) i słodyczy (wokal) na usta ciśnie się popularne w języku angielskim określenie "guilty pleasure", jednak nie ma możliwości, aby takiemu fanu Pet Shop Boys, jak ja "cuda" nie przypadły do gustu. To samo można powiedzieć o bardziej zbliżonym do aktualnych trendów w muzyce pop nieco wcześniejszym singlu Nova. A początek kompozycji My Shadow ze wszystkich, których wysłuchałem przygotowując podsumowanie roku, najbardziej przypomina...disco polo! Na szczęście potem piosenka dryfuje w przyjemniejsze klimaty...
Czyżbyśmy więc mieli do czynienia ze szwedzkim Erasure XXI wieku (puszczam w tej chwili także oko do stylistyki teledysków, które, jak widać, w dość specyficzny sposób prezentują młodych mężczyzn ;)? Gdyby tak było, pewnie wolałbym Wam zaserwować opowiastkę o Bellu i Clarke'u. Skandynawowie to jednak nie tylko kandydaci na władców parkietów (choć pozycję w światku remikserów mają już mniej więcej taką jak wspominany przeze mnie Frankmusik. Co ciekawe, podobnie jak Anglik, obrabiali muzykę nieszczęsnej Natalii Kills). Voyage stanowi swoiste dopełnienie najbardziej rozmarzonych płyt 2011 z mojego zakątka muzycznej galaktyki, które wyszły z warsztatu Washed Out i Shine 2009. Rozmarzenie The Sound of Arrows jest bardzo ejtisowe, przypomina o takich gigantach elektroniki jak Jean-Michel Jarre czy Vangelis. Ale żebyśmy od tych wszystkich "chmur" i "najdłuższych snów" nomen-omen nie zasnęli, w kilku miejscach daje o sobie znać szwedzki rodowód muzyków w postaci rytmów rodem z repertuaru...Ace of Base. Wydawałoby się, że nic nie byłoby mnie w stanie bardziej wyprowadzić z równowagi, niż chór dziecięcy skandujący tytuł piosenki w rytmie niby-reggae, jednak o dziwo to połączenie działa całkiem nieźle. Na tym zresztą "dziecinność" tego albumu się nie kończy - pierwsze dźwięki na nim to wręcz melodia z serialu "Z mchu i paproci"!
Na podobnym patencie oparta jest mrocznawa propozycja Ruins of Rome. Praktycznie każda z piosenek na tym albumie w jakiś sposób pozytywnie się wyróżnia i coś mi mówi, że ci panowie mają jeszcze kilka intrygujących niewykorzystanych pomysłów w zanadrzu...
Na podobnym patencie oparta jest mrocznawa propozycja Ruins of Rome. Praktycznie każda z piosenek na tym albumie w jakiś sposób pozytywnie się wyróżnia i coś mi mówi, że ci panowie mają jeszcze kilka intrygujących niewykorzystanych pomysłów w zanadrzu...
Co jeszcze się ciekawego u mnie ostatnio działo? M.in. z dużą radością zauważyłem, że bohater wpisu, który opublikuję po weekendzie, zdobył ostatnio sporą popularność w... Rumunii (szkoda, że nie w Polsce...) Z chyba jeszcze większą radością obserwowałem wzrost popularności niektórych postów związany z polskimi koncertami M83, Friendly Fires i Foster the People :) Nie byłem też w stanie oprzeć się gigantycznej machinie promocyjnej bombardującej Internet plotkami, klipami i zdjęciami pani Lany Del Grant w szortach i sukience ;), a nawet wpadło mi do głowy trochę przemyśleń w związku z jej muzyką, którymi pewnie też niedługo się z Wami podzielę :) A na razie bawcie się dobrze w ten weekend.
A słyszałeś o tym, że Jamie Woon już od dawna jest orędownikiem talentu Lany Del... Grant?:-)
ReplyDeleteSkoro o niej mowa, to wspomnę o tym, iż wpływów pewnego gatunku na literkę "h" (moja ulubiona literka!) doszukał się na "Born to die" również M. Michalak w recenzji zamieszczonej na Interii. Przeczytaj:-) Ale nie rozwijajmy w tym miejscu tego tematu, bo "spalę" najbardziej kontrowersyjną (jak sądzę) tezę jednego z Twoich kolejnych wpisów.
A o tym, że pompa, ejtis-stajl i rozmarzenie u "Strzałek" (jakież to cudownie pieszczotliwe określenie!) również mnie uwiodły (ale tylko trochę!; i bez podtekstów, proszę!), już wiesz.
Aczkolwiek mnie te dzieci w "Magic" jakoś szczególnie nie poruszają;-P
Dzięki temu, że wspomniałeś o Natalii Kills, być może przyciągniesz jakiegoś jej fana(tyka), od którego oberwie Ci się za tę "nieszczęsność":-)
Czytałem tę recenzję i w ogóle widzę, że nie jest to już odkrywcze spostrzeżenie ;) Ale mam w zanadrzu inne ;) Ogólnie to dobra płyta i na pewno fajnie będzie mi się pisać jej recenzję, tylko trzeba jej poświęcić nieco czasu.
ReplyDeleteNatalia Kills byłaby szczęsna, gdyby chodziła z facetem o imieniu Feliks, Prosper lub Faust :) Wiem, że Damian bardzo lubi jej płytę, ale ja nie widzę dla tej artystki szans na wejście do pierwszej ligi. Gdyby była Greczynką czy Portugalką, bycie stonowaną wersją Gagi mogłoby być receptą na lokalną karierę, a tak trochę mi jej nawet żal, bo za parę lat pewnie będzie chciała zamienić kilka swoich umiarkowanych hitów na jeden histo/eryczny featuring Lauren Bennett...