Thursday, November 10, 2011

Recenzja: Coldplay "Mylo Xyloto", czyli wodospad białych róż


Jako uczeń pierwszej klasy liceum byłem wielkim fanem audycji muzyki alternatywnej, jakie wieczorami w lokalnej rozgłośni Radia Plus prowadził Adam Czajkowski - weteran studenckiego Radia ARNet, znany prezenter trójmiejskich klubów, ponoć posiadacz największej kolekcji płyt w tej aglomeracji. Mówiąc o wydanym pod koniec 2002 r. krążku A Rush of Blood to the Head porównał go do October U2, dodając z właściwą mu złowieszczą nutą: "A po October było już War"...

Audycja wczesną wiosną 2003 r. zniknęła z fal eteru zmieciona przez format "Łagodne Przeboje", więc nie wiem, jak Czajkowski przyjął X&Y. Ja nie byłem fanem tej płyty, więc nieraz złośliwie żartowałem, że zespół darował sobie ściganie się z War i cała resztą, od razu przeskakując do Rattle & Hum, czyli skupiając się na dobrej sprzedaży w USA. Nie chcę rozwijać tego tematu, ponieważ niewykluczone, że zrecenzuję dla Was także ten album, jednak z perspektywy czasu wydaje mi się, że Czajkowski miał więcej racji niż ja. Można się bowiem doszukać na tej płycie nowofalowych momentów, choćby hołdu dla Kraftwerk w Talk, zaś Viva la Vida... ma coś z Joshua Tree - dla wielu była to pierwszy materiał Coldplay, której istnienie zauważyli, tytułowy singiel będzie jeszcze pewnie przez długi czas ich największym przebojem, a wiele tworzących go piosenek trudno nie kojarzyć ze scenerią bezdroża pełnego kaktusów (Violet Hill, o ironio - Cemeteries of London) albo zapijania smutków w saloonie (początek Yes, która to piosenka około czwartej minuty przeobraża się w jedną z najpiękniejszych kopii indie rocka lat 80., jakie w życiu słyszałem).

Czyżby więc to Mylo Xyloto było Rattle & Hum XXI wieku? Chris Martin wszak wspominał o inspiracji muzyką Bruce'a Springsteena, Toma Waitsa i Arcade Fire. Z drugiej strony powoływał się też na berlińskie graffiti i działający w okresie II wojny światowej Ruch Białej Róży, czyżby więc było to ich Achtung Baby? Dalsze prowadzenie tych dywagacji nie ma sensu, ponieważ można zażartować, że Coldplay od pewnego czasu przyzwyczaja przecież swoich fanów do innych, właściwych tylko im schematów:

1. Dziwny tytuł.
2. Uważane przez purystów za nieudolne, ale zapadające w pamięć teksty - dwa lata temu zabawa słowami "hurt" w Lost! i "soldier" w Lovers in Japan, teraz linijka "wolałbym być przecinkiem niż kropką" w Every Teardrop Is a Waterfall. Paul Simon by się uśmiał.
3. Kontrowersje wokół rzekomego plagiatu - wtedy m.in. Steve Vai, teraz Alex Christensen aka U96.
4. Zaśpiewy "ooo" - wtedy Viva la Vida i Life in Technicolor, teraz Hurts Like Heaven
5. Jak przystało na światową gwiazdę akcenty "globalistyczne" - wtedy francuska okładka, hiszpański tytuł i piosenka "Kochankowie w Japonii", teraz luźne nawiązanie do historii Niemiec. Trudno nie powstrzymać się przed ironicznymi uwagami, że być może nieprzypadkowo wybrano epizod akurat z dziejów kraju, który nieźle radzi sobie z kryzysem gospodarczym :) Nam Polakom musi to trochę pachnąć wizją II wojny światowej w stylu "Szeregowca Dolota", ale wiadomo przecież, że Coldplay to nie Sabaton. Chociaż concept album o Krystynie Skarbek-Granville mógłby być ciekawy.

Na podstawie warstwy tekstowej zresztą trudno byłoby zgadnąć, że nie byłoby tego albumu bez antynazistowskich studentów z Monachium (róża, ale czerwona, nie biała, pojawia się w Charlie Brown). Takie zwroty, jak "Widzę strzałę, którą wystrzeliwują, próbują nas rozdzielić...wciąż nie odpuszczam " (Hurts Like Heaven) czy "my przeciw światu" (Major Minus, Us Against the World), równie dobrze mogłyby znaleźć się na albumie My Chemical Romance lub - w innym kontekście - nawet Miki.

6. Gościnny udział reprezentanta czarnych brzmień. Na EP-ce Prospekt's March był to Jay-Z, w utworze Princess of China - Rihanna. Antyfanów głosu Barbadoski uspokajam - Robyn jest tak samo na miejscu na tej płycie, jak wszystkie użyte przy jego nagrywaniu instrumenty :) Gdyby w książeczce zabrakło odpowiedniej adnotacji, pewnie zresztą wydawałoby mi się, że to... Lily Allen. Ucichły pogłoski, że ma być to trzeci singiel, jednak jeżeli tak się nie stanie, poważnie się zdziwię. Kawałek bowiem na tyle odbiega swoim pozbawionym indie metaforyki tekstem, słoneczną (w swojej środkowej partii) melodią i elektroniczną aranżacją od pozostałych, że jeżeli nie będzie lansowany w mediach, trudno zrozumieć, jaka jest jego rola na płycie (poza tym, że jego tematykę rozwija następne na trackliście Up in Flames).

***
No właśnie. Elektroniczne (by nie powiedzieć - elektryzujące) wstępy "Księżniczki" i pierwszego singla Every Teardrop Is a Waterfall są mylące. Coldplay nie poszedł w tak modny ostatnio electro-pop czy electro-rock - jeszcze tylko podkład A Hopeful Transmission kojarzy się trochę z Pet Shop Boys. Większość płyty mieści się w pop-rockowych kanonach, którym muzycy hołdowali tworząc swoje poprzednie propozycje. Moim zdaniem, Hurts Like Heaven, Charlie Brown, Don't Let It Break Your Heart byłyby ozdobą ramówki radiowych rozgłośni w jeszcze większym stopniu niż Paradise, która to kompozycja przekonała mnie dopiero po zapoznaniu się z całym CD. Wyjątkiem od dominacji średnich temp przy pewnym udziale ballad (Us Against the World, U.F.O., Up in Flames w klimacie Trouble) jest numer Major Minus, który brzmi jak skrzyżowanie By The Way Red Hotów z Elevation U2). Raczej nieprzypadkowo został umieszczony mniej więcej w tym samym miejscu płyty, co Violet Hill.

Dla wielu nagrywanie takich albumów przez zespół związany kiedyś z estetyką indie jest oznaką "sprzedania się". Dla mnie to po prostu, fakt, że mniej osobista i "korzenna" niż poprzednim razem, ale bardzo satysfakcjonująca porcja urokliwych melodii, do których chce się wracać.

PS. Udało się zamieścić ten post wcześniej, ale mam nadzieję, że tak jak zapowiadałem w niedzielny wieczór też się coś tu pojawi.




1 comment:

  1. Może "Princess of China" nie będzie singlem, bo takie były pierwotne ustalenia, że w czasie promowania przez Rihannę nowej płyty wytwórnia Coldplay nie będzie robiła jej konkurencji, wydając w postaci singla utworu nieznajdującego się na jej krążku? Chociaż to byłby dziwny argument, ponieważ już wcześniej się zdarzało, że piosenka z gościnnym udziałem Rihanny (a takich nie brakuje) trafiała do obiegu w podobnym czasie, co jej solowy kawałek (np. ostatnio featuring w utworze "Fly" Nicki Minaj).

    ReplyDelete