Może królową tego roku była Tracey Thorn, ale u mnie rządzi infantka - Kadhja Bonet!
Z powodu nieostrożnego zapisywania notatek ten wpis trafia do Was w nieco krótszej wersji, niż planowana. Bez względu na okoliczności, niezmiernie się cieszę, że udało mi się go stworzyć szybciej niż analogiczne w poprzednich latach.
Z racji licznych zajęć niezwiązanych z muzyką był to dla mnie rok dość selektywnego słuchania (więcej jazzu, mniej wykonawców z czołówek list przebojów i rockowych zespołów "średnirgo pokolenia" powielających stare patenty). Spadło moje zainteresowanie synthwave, byłem też nieczuły na panująco ostatnio modę na łączenie funku z folkiem (jak mniemam, pleniącą się na fali rozgłosu wokól Natalie Prass). Podobnie jak rok temu uzbierało się 60 płyt, moim które zdaniem miały w sobie "to coś", zaś epki omówię osobno - na pewno w pierwszej połowie lutego.
Lokata może wydawać się wysoka w porównaniu z licznymi pominiętymi rutyniarzami (niewiele zabrakło m.in. Arctic Monkeys i Gorillaz), ale w tym wypadku oznacza zawód. Amerykański power popowy kwartet padł ofiarą coraz częstszej praktyki wypuszczania najlepszego materiału na wczesnych singlach i epkach oraz szukania za wszelką cenę subsytutów na longplay. Cieszmy się więc ich przebojowością, póki starcza im natchnienia.
59. Reni Jusis - Ćma
Wokalistka od lat udowadnia, że tworzenie polskojęzycznej muzyki tanecznej ma sens. Osobiście wolę eksperymenty z cytowaniem Stanisława Barańczaka od tych w stylu Bejbi Siter ;)
Podobny przypadek do The Aces. Trudno skupić się na najlepszych elementach przy tak dużej liczbie tracków (streaming, streaming, streaming). Miejmy nadzieję, że mają więcej dobrych pomysłów w zanadrzu, niż ich kompani z The 1975, którzy błyskawicznie dryfują w kierunku strefy grup znanych głównie z tego, że są znane.
Weterani nieprzewidywalnych dźwięków - nieraz tanecznych, zawsze bardzo zadziornych.
Bardzo obiecujący electropopowy duet. Pozycja mogłaby być wyższa, ale nie przekonałem się do ich coveru Daabu.
55. Kamp! - Dare
Może się wydawać, że łodzianie trafili tu po znajomości, ale pod powłoką drażniącej nowoczesności jest w tych rytmach ciekawy, jakby złowrogi puls.
Amerykanka konsekwentnie robi to, co najlepiej jej wychodzi - uwodzi delikatnym głosem w klimatach pościelowego r&b.
Jednym z najbardziej utalentowanych kontynuatorów tradycji francuskiej piosenki jest...perkusista Tame Impala (i Tahiti 80, którzy w 2018 również wydali album, ale bez niego)
Supergwiazda r&b końcówki poprzedniego stulecia nie zaskakuje niczym nowym, wciąż zachowując elegancję brzmienia.
Mimo kojącego tytułu, płyta może budzić skojarzenia z zapisem halucynacji na rozgrzanej australijskiej plaży.
Obecność postrzeganych przez niektórych od pewnego czasu jako synonim "guilty pleasure" birminghamczyków jest dla mnie największą niespodzianką tego zestawienia. Grają wciąż z ogniem, choć niestety oddalili się od nowofalowych korzeni. Nie wyszło im tylko histeryczne Hallelujah (So Low).
Chyba najlepsza w tym roku propozycja z kręgu staroświeckich chłopaków z gitarami typu Milesa Kane'a.
Jeden z najlepszych ostatnio singerów-songwriterów posiłkujący się wieloma ukłonami w stronę psychodelicznego rocka.
Może się czepiam, ale zadziwia mnie, że głos artystki na takim etapie kariery wciąż przypomina mi wystraszoną dziewczynkę. Pasuje to zresztą do mądrego tekstu o przemocy domowej. Trafne spostrzeżenia psychologiczne nieco łagodzą wrażenie po trapowych "ozdobnikach".
Więcej tu r&b niż electro, które dominowało w ich wczesnych produkcjach, ale ich ewolucja wydaje się naturalna (chciałoby się powiedzieć - w stronę nadwiślańskiej Ariany Grande). Bit w utworze tytułowym mnie nie przekonuje, ale tekst uważam za rewelacyjny.
Ważna lekcja dla showbiznesu - nawet modny funk nie jest w stanie całkowicie ułagodzić ekscentryczki.
Byłoby dziwne, gdyby ten post obył się bez przynajmniej jednego niezobowiązująco letniego projektu z wokalem przypominającym odgłosy szynszyl.
Ubolewam, że do tej pory nie znalazłem czasu na głębsze poznanie twórczości brytyjskiego barda, ale wydaje mi się, że zacząłem w dobrym punkcie.
Dość melancholijny, ale też bardzo melodyjny indie rock z Moskwy.
"Macca" jak zawsze jest sobą (z takimi sukcesami może sobie na to pozwolić) i dzięki ponadczasowemu stylowi pisania piosenek wciąż nie brzmi jak sentymentalny relikt.
Tu radio New Wave. Podajemy prognozę pogody na dziś: chłodno, zachmurzenie umiarkowane, po południu możliwe przejaśnienia. Gościem naszego wieczornego programu będzie Ariel Pink.
Przepych, pasja, specyficzne poczucie humoru - na takie dobra możemy liczyć pod tym adresem w nieograniczonych ilościach.
38. Everything Is Recorded - Everything Is Recorded by Richard Russell
Fragmenty nawiązuje do reggae i eksperymentalnego hip-hopu nie przypadły mi do gustu, ale na tym krążku znajdują się też niektóre z moich ulubionych ballad tego roku (np. Mountains of Gold).
Wszystko, czego można wymagać od dobrej płyty pop, a wyśmienitego electro nawet ponad normę.
Płyta często chwalona za teksty podane w większości w otoczce gitarowego brudu i zgiełku.
Wiele elektronicznej transowości, a z drugiej strony dobry dobór śpiewających gości i dostarczonego im repertuaru.
Indie rock jako wymarzony akompaniament do spaceru po molo w chłodny dzień (czy bardziej pasuje do promenady w Miami, czy w Kronsztadzie, niech każdy osądzi sam). Niespodzianką jest dość ludyczny akcent rapowy.
Dream popowe wydawnictwa często wydają się do siebie dość podobne, ale możecie uwierzyć mi na słowo, że to prezentuje szczególnie wysoki i równy poziom.
Jak rzadko, ten urzekający autentyzmem talent soulowej sceny brytyjskiej otrzymał zasłużone wsparcie promocyjne pozwalające zaistnieć na szerszej arenie.
Lata mijają, a Szkotom nadal nie brakuje pomysłów na rozkręcenie alternatywnej imprezki.
Drżeliśmy, kiedy przechodzili do Universalu. Na razie nowa wytwórnia pobłogosławiła mniej rozmarzoną niż wcześniejsze dokonania Japończyków interesującą mieszaninę popu, punka i drapieżnego rocka.
Liczni fani i krytycy narzekali, ale po prostu poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Być może lokata byłaby wyższa, gdyby tych piosenek nie ograła mi zanadto pewna zacna soulowa audycja ze Szczecina ;)
Singlowe People in the Center of City skłania do prawienia komunałów o "chłodnych Finach", ale znajdziemy tu też wiele klimatu jazzującej kawiarni.
Niewiele jest już odcieni soulu, r&b i "diva popu", których nie eksplorowała ta nieugięta weteranka. Pozostaje doszlifowywać szczegóły i moim zdaniem wypadło to tu lepiej niż na Seven.
Krążek w idealnych jak dla mnie proporcjach - 50% popowej chwytliwości, 50% niespodzianek. Coś mi podpowiada, że na więcej popu nie ma co liczyć.
Kiedy myślę o muzyce Anny, moja pierwsza reakcja to "Ach, co za głos!" Do tego dodajmy rasową gitarę i atmosferę utrzymującego się w rozsądnych proporcjach patosu.
Nieokiełznane rockowe dźwięki inspirowane Davidem Bowiem i Talking Heads. Po odsłuchaniu albumu zachęcam do przeczytania recenzji autorstwa Mavoya.
Taki klimat budzącego się we mgle lasu mogli wytworzyć chyba tylko Justin Vernon (Bon Iver) i Aaron Dessner z The National.
Johnny Jewel to prawdziwy geniusz, co widać po rozmiarach udostępnianego materiału i kapryśnym usposobieniu. Z jego trzech wydawnictw datowany na 2018 wybór padł na to nie tylko ze względu na miłe wspomnienia Twin Peaks: The Return, ale i po włosku dramatyczne fragmenty wokalne dzieła.
Jak mawiał filmowy Pawlak: "Mądrego to i przyjemnie posłuchać", szczególnie, gdy umie też grać z pomysłem.
Trio utalentowanych oryginałów powołuje się na spuściznę tajskiego funku sprzed półwiecza. Laikom mogą skojarzyć się z Santaną, a na pewno warto wraz z nimi wejść w ulotny, baśniowy, lekko narkotyczny świat wykreowany przez ich gitary.
W świat młodego (najczęściej brytyjskiego) jazzu wchodzę nieco po omacku, pod opieką jedynie dwóch tastemakerów, do których lajkowałem powyżej. Public Enemy może krzyknęliby: "Don't believe the hype!", ale na pewno nie da się dziś mówić o tym gatunku muzyki bez wspominania maestro o posturze pingwina cesarskiego. Na zachętę dodam, że znajdziecie tu chyba najlepsze popowe zastosowanie gospel w 2018.
Goniąca za trendami produkcja na pewno pogarsza odbiór nowego krążka Szwedki, ale u swoich korzeni jest to dobrze, choć prosto napisany pop.
Jak na razie trzymają się romantycznego indie z debiutu i bardzo im w tym do twarzy.
Właściwie jedno zdjęcie tej wokalistki i informacja, że jest Kolumbijką pozwalają zgadnąć, jak brzmi jej muzyka. Typowo latynoskich rytmów typu Nuestra Planeta nie ma tam wiele, ale też nie jest to standardowe amerykańskie r&b (na pewno jest bardzo lekkie i zalotne). Mieszanka stylowa jest na tyle pojemna, że w niemal punkowo motorycznym In My Dreams słyszymy przez chwilę...Damona Albarna.
Muzyka nagrywana przez nich po Oracular Spectacular do mnie nie trafiała, ale może powinienem dac jej jeszcze szansę, patrząc na to, co pokazali teraz. Kto się spodziewał, że otwierający całość utwór zabrzmi niemal jak...K-pop? Zaserwowali nam prawdziwą alternatywno-elektroniczną ucztę.
Być może to najbardziej przemyślana electro-popowa płyta roku. Czego tu nie ma? Gospel (Paradise Is Waiting), ballada (Next to You), brzmienia sowizdarzalskie (China Shop) i dość mroczne (You Should Know Better) oraz oczywiście sporo ejtisowych rytmów.
Retro w popie niejedno ma imię. Może być to na przykład powrót do new jack swingu i pokrewnych dźwięków r&b przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Najważniejsze, że brzmi to dobrze!
Bardzo osobisty krążek, pełen przemyśleń na rozmaite tematy od polityki (I guess) po macierzyństwo.
11. Beach House - 7
Duet powiedział już wszystko w temacie konwencjonalnego dream popu, słusznie poszli więc w bardziej eksperymentalną stronę.
Nie konfrontowałem jeszcze strony muzycznej z filmem, której służy, ale bez skojarzeń z horrorem również powoduje ciarki na plecach. To chyba nieczęste osiągnięcie w tej branży.
Czasem warto sięgnąć po materiał na tyle niejednoznaczny, że po każdym nowym przesłuchaniu bedzie można go zinterpretować zupełnie inaczej.
Dev Hynes mistrzowsko kontroluje tempo w swoich utworach. To bardzo niespieszna płyta, ale trzyma w napięciu nie gorzej niż soundtrack Suspirii. Poza tym jeżeli istnieje jakiś współczesny odpowienik Prince'a, jest nim ten muzyk.
Wiadomo, że u tego wykonawcy szukamy przede wszystkim perfekcyjnie zaśpiewanego staromodnego soulu. Tym milszym zaskoczeniem jest taneczny funk w You Don't Know.
Młody Niemiec jest coraz lepszy. Na początku kariery w gruncie rzeczy tworzył chillwave, teraz to bardziej standardowe euforyczne electro, które w pełni uwolniło hitowy potencjał tkwiący w tamtych pierwocinach.
Przez pewien czas myślałem, że to będzie album roku. Nie udało się, ale i tak biegłość Dunki w różnych stylach od r&b po indie rock imponuje. Polecam do słuchania szczególnie wieczorem lub nocą.
Nie mogłem oprzeć się tak silnej dawce wokalnej słodyczy. Bill Withers doczekał się godnych następców.
Szaleństwo jedyne w swoim rodzaju, przede wszystkim w warstwie tekstowej i prowadzenia głosu. Ciekawe, ilu wyciszonych folkowców ma jeszcze taką dziką stronę i zamierza ją ujawnić w sprzyjającym momencie?
Od chillwave'owej elektroniki do porządnego rocka niedaleko. Słychać, że Jack Tatum gra od serca, a nie żeby ścigać się ze Springsteenem lub Lindseyem Buckinghamem. Niedługo przekonam się, jak sprawdza się na żywo.
Zdecydowałem się na tę płytę, ponieważ jest utrzymana w bliskiej mi ostatnio stylistyce, mówiąc z grubsza - psychodelicznego soulu, miejscami bliskiego disco. Nadaje mu jednak całkowicie własny charakter, zgodnie z panującą od dłuższego czasu w indie modą na powściągliwość. Jest w tych dźwiękach coś magicznego i zmuszającego do skupienia się.
No comments:
Post a Comment