Dobiega końca 2014 rok. Był to dla mnie rok naukowego i zawodowego spełnienia (na miarę dotychczasowych ambicji), przeprowadzki do Wielkiego Miasta, wielu udanych imprez mniej lub bardziej muzycznych:), ostatecznego wyjścia z problemów finansowych, nadziei na usystematyzowanie pasji do archiwizacji starych cmentarzy i wszechobecnych pozytywnych wibracji przyjaźni. Szkoda tylko, że kolejne Ogólnopolskie Dyktando zakończyło się porażką, ale przy przygotowaniach od przypadku do przypadku nie mogło być inaczej.
Dla bloga to też był nadspodziewanie dobry rok. Myślałem już nad jego zamknięciem z racji realizacji wszystkich najważniejszych pomysłów, jednak ostatecznie postanowiłem publikować na nim informacje o złotych płytach w Wielkiej Brytanii, którymi od dłuższego czasu zamęczałem kilka osób na stopie prywatnej. Być może opisywanie nagród z sierpnia w grudniu nie imponuje, jednak trudno nie być zadowolonym z podsumowania ponad roku (w tym zamieszania związanego z włączeniem streamingu do statystyk) w ok. 9 miesięcy. Sporządziłem już metryczki prawie wszystkich naprawdę wielkich gwiazd (autorów ok. 70% płytowych million-sellers na tym rynku) i dochodzę do momentu, w którym pozostanie mi dzielić się krótkimi notkami o aktualnościach (mam też kilka ciekawych pomysłów na suplementy). Dzięki temu bardziej będą się rzucać w oczy felietony, których pierwodruki ukazują się na portalu Sound Universe. Jestem bardzo wdzięczny jego naczelnemu za zaproszenie do współpracy, ponieważ uruchomiło to u mnie pokłady weny, których nie byłem świadomy. Mam nadzieję, że już to trochę widać.
A jaki był ten rok ze stricte muzycznego punktu widzenia? Jak to bywa w XXI wieku, upłynął pod znakiem zmagań z technologią. Straszono nas końcem złotego wieku pozyskiwania nowości, czyli wprowadzeniem opłat za korzystanie z YouTube, Soundclouda i Spotify, sukces Taylor Swift przypisywano wycofaniu katalogu z tego ostatniego serwisu (moim zdaniem to trochę przesada, ostatecznie na razie pięć autorskich płyt z 2014 pokryło się w USA platyną, a wydaje mi się, że wyniki sprzedaży są w tym kraju zaniżane, aby uciec przed podatkiem od wzbogacenia się. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wiele zapomnianych singli otrzymuje tam jednocześnie złoto i platynę ponad rok od wydania?), a mnie likwidacja kilku nieprzestrzegających prawa autorskiego kanałów z YT przestraszyła, że nadchodzi kryzys stylistyki, którą akurat ochrzciłem "indie nowej przygody" (o co mi chodzi, wyjaśnię w poście z singlowym podsumowaniem roku).
Studiowanie bardziej poczytnych blogów o alternatywie nie pomogło, ponieważ poza electro-soulem jedyne syntezatorowe projekty, jakie promują, to "wynalazki" typu Kero Kero Bonito czy QT, które bardziej kojarzą mi się z filmikami z serii "takie rzeczy tylko w Japonii", niż porządną muzyką. Trudno powiedzieć, czy to forma sabotażu (zwiększenie szans Years & Years w plebiscycie BBC Sound of 2015 poprzez pokazanie, że nie mają konkurencji?), czy zwykła głupota. W ogóle w tym roku ostatecznie pozbyłem się złudzeń, że krytykom muzycznym warto ufać. Zazwyczaj powtarzają oni tylko w kółko dwa moim zdaniem zupełnie nieistotne dla melomana pytania: "czy to jest ironiczne?" i "czy to jest feministyczne?", co samo w sobie jest odpowiedzią na moje wątpliwości sprzed kilku lat, czy w erze kryzysu gospodarczego muzyka może być katalizatorem buntu, tak jak w latach wczesnej Thatcher.
Raczej nie będzie, ponieważ nagłaśniany jest bunt innych środowisk (np. hip-hopowe reakcje na policyjną przemoc w USA), aczkolwiek w publicystycznym dyskursie wciąż można odnaleźć nawiązania do punka (może będzie okazja wrócić do tematu za rok). Na razie jestem w stanie słuchać, co do powiedzenia na temat przedmiotowego traktowania kobiet ma wokalistka Chvrches, której wystarczy pokazać talent i podkręcić trochę rzęsy, żeby publika szalała, ale gdy krytycyzmu społecznego próbują wieszaki na modne sukienki w rodzaju Say Lou Lou, wypada to dość żałośnie... Nawet na samych szczytach list przebojów pokutowało niegłupie zresztą przekonanie, że artysta, który nie ma o co walczyć, zamienia się w biernego rzemieślnika, dlatego pojawiały się tam rzeczywiście drastyczne tematy (Hozier i przemoc wobec homoseksualistów), ale też piosenka, która przy całym dorabianiu do niej ideologii miała chyba być tylko pretekstem do bezkarnego śpiewania o d..., jakby nie wystarczyło odświeżyć pewnego hitu TLC...
Wracając do YT, wygląda na to, że muszę złożyć noworoczne postanowienie unikania kanałów ze skrótami list przebojów, ponieważ wywierają tak samo destrukcyjny wpływ na psychikę, jak słuchanie najpopularniejszych stacji radiowych. Zupełnie zabiły we mnie radość z czegoś, na co czekałem przynajmniej roku, czyli komercyjnego wybicia się klubowej stylistyki opartej na deep i soulful housie, którą często nazywam w skrócie "garage'm". Po iluś tam przesłuchaniach zamiast poczucia świeżości, że wreszcie rządzi coś innego niż big room i brostep, pozostaje świadomość przyczyn sukcesu tych nagrań, czyli wykorzystanie elementów DNA imprezowych hitów z lat 90. (na szczęście z pominięciem infantylnego quasi-rapu) oraz sampli z w miarę rozpoznawalnych utworów R&B, ewentualnie ukłonów w stronę eurowizyjnego "Epic Sax Guya" (a może pamiętanego chyba przez większość Europejczyków z dzieciństwa Benny'ego Hilla?). Mamy więc w sumie do czynienia z powtórką fali tanecznych coverów, jaką pamiętamy ze szkolnych potańcówek, tylko że teraz przerabia się przeboje o dekadę późniejsze, podkłady są trochę subtelniejsze, a całość bardziej uwzględnia gusta multikulturowej publiczności (oraz tej części Brytyjczyków, którzy nie mogą odżałować, że Stany miały Destiny's Child, a oni - Stereophonics). Sam siebie przeszedł pewien pan, który praktycznie pożyczył na swoje potrzeby przebój Black Box, co jest o tyle ironiczne, że filarom italo house'u obrywało się w swoim czasie za podstawianie modelek pod wokalistki,
Oczywiście odrębną kwestią pozostaje, czy za dziesięć lat ktoś będzie pamiętał o tych zapożyczeniach. Jest bardziej prawdopodobne, że komercyjny deep house stanie się retroodniesieniem na własnych prawach. Gwiazdy w rodzaju Kieszy czy Duke'a Dumonta nie będą też już czuły ciężaru mocno wydłużonych dzięki uwzględnianiu streamingu w statystykach staży na listach przebojów, które nawet siewcom letniej bryzy mogą przypiąć etykietkę nudziarzy. Ja niestety jak widać doszedłem do punktu, w którym trudno już mnie czymś zaskoczyć, dlatego też nie zrobił na mnie większego wrażenia wielki powrót wyjątkowo osadzonego w tradycji kierunku, jakim jest blues rock. Zawsze to jakieś urozmaicenie w okresie dominacji niezbyt lubianego przeze mnie folku w obszarze szeroko pojętej muzyki gitarowej, jednak często ma się wrażenie, że po prostu kilku młodym ludziom ktoś naopowiadał, że mają podobne głosy do Roberta Planta i pomoże im to zainteresować dziewczyny...
Krótko mówiąc: wystarczy rok bez płyty Pet Shop Boys i już mam atak depresji :) (i nawet, o zgrozo, Jessie Ware nie była w stanie mi pomóc!) Coś w tym chyba jest, bo nie ma już wielu wykonawców, którzy są w stanie rzucić w piosence swoje serce na tacę nie zastanawiając się, czy to śmieszne lub nieprzyzwoite, a jednocześnie opakować to w zgrabną melodię i inteligentny tekst. Panowie są już na takim etapie swoich karier, że jest im wszystko jedno i raczą nas swoimi wizjami piekła lub ostrzegają, czym kończy się przedkładanie ideologii nad miłość. Nie oznacza to jednak, że przez cały rok nic mi się nie podobało. Więcej na ten temat w podsumowaniach roku. Z płytami chcę się jeszcze wstrzymać przez miesiąc, ale poczekalnia rankingu singli prawdopodobnie ukaże się już jutro wieczorem!
A jeżeli chcecie pozostać jeszcze przez chwilę w świątecznym klimacie, spróbuje go Wam zapewnić Paul Young. Piosenka pochodzi ze składanki A Very Special Christmas z 1992, która była jeszcze w dużej mierze reliktem lat 80. Kolejna odsłona pięć lat później była już dziełem zupełnie innej generacji...
A jaki był ten rok ze stricte muzycznego punktu widzenia? Jak to bywa w XXI wieku, upłynął pod znakiem zmagań z technologią. Straszono nas końcem złotego wieku pozyskiwania nowości, czyli wprowadzeniem opłat za korzystanie z YouTube, Soundclouda i Spotify, sukces Taylor Swift przypisywano wycofaniu katalogu z tego ostatniego serwisu (moim zdaniem to trochę przesada, ostatecznie na razie pięć autorskich płyt z 2014 pokryło się w USA platyną, a wydaje mi się, że wyniki sprzedaży są w tym kraju zaniżane, aby uciec przed podatkiem od wzbogacenia się. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wiele zapomnianych singli otrzymuje tam jednocześnie złoto i platynę ponad rok od wydania?), a mnie likwidacja kilku nieprzestrzegających prawa autorskiego kanałów z YT przestraszyła, że nadchodzi kryzys stylistyki, którą akurat ochrzciłem "indie nowej przygody" (o co mi chodzi, wyjaśnię w poście z singlowym podsumowaniem roku).
Studiowanie bardziej poczytnych blogów o alternatywie nie pomogło, ponieważ poza electro-soulem jedyne syntezatorowe projekty, jakie promują, to "wynalazki" typu Kero Kero Bonito czy QT, które bardziej kojarzą mi się z filmikami z serii "takie rzeczy tylko w Japonii", niż porządną muzyką. Trudno powiedzieć, czy to forma sabotażu (zwiększenie szans Years & Years w plebiscycie BBC Sound of 2015 poprzez pokazanie, że nie mają konkurencji?), czy zwykła głupota. W ogóle w tym roku ostatecznie pozbyłem się złudzeń, że krytykom muzycznym warto ufać. Zazwyczaj powtarzają oni tylko w kółko dwa moim zdaniem zupełnie nieistotne dla melomana pytania: "czy to jest ironiczne?" i "czy to jest feministyczne?", co samo w sobie jest odpowiedzią na moje wątpliwości sprzed kilku lat, czy w erze kryzysu gospodarczego muzyka może być katalizatorem buntu, tak jak w latach wczesnej Thatcher.
Raczej nie będzie, ponieważ nagłaśniany jest bunt innych środowisk (np. hip-hopowe reakcje na policyjną przemoc w USA), aczkolwiek w publicystycznym dyskursie wciąż można odnaleźć nawiązania do punka (może będzie okazja wrócić do tematu za rok). Na razie jestem w stanie słuchać, co do powiedzenia na temat przedmiotowego traktowania kobiet ma wokalistka Chvrches, której wystarczy pokazać talent i podkręcić trochę rzęsy, żeby publika szalała, ale gdy krytycyzmu społecznego próbują wieszaki na modne sukienki w rodzaju Say Lou Lou, wypada to dość żałośnie... Nawet na samych szczytach list przebojów pokutowało niegłupie zresztą przekonanie, że artysta, który nie ma o co walczyć, zamienia się w biernego rzemieślnika, dlatego pojawiały się tam rzeczywiście drastyczne tematy (Hozier i przemoc wobec homoseksualistów), ale też piosenka, która przy całym dorabianiu do niej ideologii miała chyba być tylko pretekstem do bezkarnego śpiewania o d..., jakby nie wystarczyło odświeżyć pewnego hitu TLC...
Wracając do YT, wygląda na to, że muszę złożyć noworoczne postanowienie unikania kanałów ze skrótami list przebojów, ponieważ wywierają tak samo destrukcyjny wpływ na psychikę, jak słuchanie najpopularniejszych stacji radiowych. Zupełnie zabiły we mnie radość z czegoś, na co czekałem przynajmniej roku, czyli komercyjnego wybicia się klubowej stylistyki opartej na deep i soulful housie, którą często nazywam w skrócie "garage'm". Po iluś tam przesłuchaniach zamiast poczucia świeżości, że wreszcie rządzi coś innego niż big room i brostep, pozostaje świadomość przyczyn sukcesu tych nagrań, czyli wykorzystanie elementów DNA imprezowych hitów z lat 90. (na szczęście z pominięciem infantylnego quasi-rapu) oraz sampli z w miarę rozpoznawalnych utworów R&B, ewentualnie ukłonów w stronę eurowizyjnego "Epic Sax Guya" (a może pamiętanego chyba przez większość Europejczyków z dzieciństwa Benny'ego Hilla?). Mamy więc w sumie do czynienia z powtórką fali tanecznych coverów, jaką pamiętamy ze szkolnych potańcówek, tylko że teraz przerabia się przeboje o dekadę późniejsze, podkłady są trochę subtelniejsze, a całość bardziej uwzględnia gusta multikulturowej publiczności (oraz tej części Brytyjczyków, którzy nie mogą odżałować, że Stany miały Destiny's Child, a oni - Stereophonics). Sam siebie przeszedł pewien pan, który praktycznie pożyczył na swoje potrzeby przebój Black Box, co jest o tyle ironiczne, że filarom italo house'u obrywało się w swoim czasie za podstawianie modelek pod wokalistki,
Oczywiście odrębną kwestią pozostaje, czy za dziesięć lat ktoś będzie pamiętał o tych zapożyczeniach. Jest bardziej prawdopodobne, że komercyjny deep house stanie się retroodniesieniem na własnych prawach. Gwiazdy w rodzaju Kieszy czy Duke'a Dumonta nie będą też już czuły ciężaru mocno wydłużonych dzięki uwzględnianiu streamingu w statystykach staży na listach przebojów, które nawet siewcom letniej bryzy mogą przypiąć etykietkę nudziarzy. Ja niestety jak widać doszedłem do punktu, w którym trudno już mnie czymś zaskoczyć, dlatego też nie zrobił na mnie większego wrażenia wielki powrót wyjątkowo osadzonego w tradycji kierunku, jakim jest blues rock. Zawsze to jakieś urozmaicenie w okresie dominacji niezbyt lubianego przeze mnie folku w obszarze szeroko pojętej muzyki gitarowej, jednak często ma się wrażenie, że po prostu kilku młodym ludziom ktoś naopowiadał, że mają podobne głosy do Roberta Planta i pomoże im to zainteresować dziewczyny...
Krótko mówiąc: wystarczy rok bez płyty Pet Shop Boys i już mam atak depresji :) (i nawet, o zgrozo, Jessie Ware nie była w stanie mi pomóc!) Coś w tym chyba jest, bo nie ma już wielu wykonawców, którzy są w stanie rzucić w piosence swoje serce na tacę nie zastanawiając się, czy to śmieszne lub nieprzyzwoite, a jednocześnie opakować to w zgrabną melodię i inteligentny tekst. Panowie są już na takim etapie swoich karier, że jest im wszystko jedno i raczą nas swoimi wizjami piekła lub ostrzegają, czym kończy się przedkładanie ideologii nad miłość. Nie oznacza to jednak, że przez cały rok nic mi się nie podobało. Więcej na ten temat w podsumowaniach roku. Z płytami chcę się jeszcze wstrzymać przez miesiąc, ale poczekalnia rankingu singli prawdopodobnie ukaże się już jutro wieczorem!
A jeżeli chcecie pozostać jeszcze przez chwilę w świątecznym klimacie, spróbuje go Wam zapewnić Paul Young. Piosenka pochodzi ze składanki A Very Special Christmas z 1992, która była jeszcze w dużej mierze reliktem lat 80. Kolejna odsłona pięć lat później była już dziełem zupełnie innej generacji...
PS. Pisząc ten artykuł nie miałem jeszcze świadomości, że w 1999 r. niewiele brakowało, aby świątecznym numerem jeden w Wlk. Brytanii była piosenka o gówienku z South Parku lub coś podpisanego jako Cuban Boys - Cognoscenti vs Intelligentsia, znane w innych kręgach jako Hampster's Dance (maczał w tym palce współautor jednej z moich ulubionych świątecznych piosenek, ale to się wytnie :) Czyli może jednak piekło to inni?
No comments:
Post a Comment