Tak, jeśli kiedyś napiszę młodzieżowy indie musical (a to nie jest wykluczone!) nazwę go Niebo jest nasze (po angielsku "We Own the Sky"). Chociaż, gdybym miał od razu pisać po angielsku, chyba wybrałbym: Better Than Love, Bigger Than Us. Nie mówcie, że Was nie ostrzegałem.
Ta przygoda zaczęła się któregoś upalnego letniego poranka w 2008 roku, kiedy ze słuchawkami na uszach próbowałem dostać się (na stojąco) autobusem do Nowego Dworu Gdańskiego, gdzie pracowałem wówczas na stażu w regionalnym muzeum. Zaciekawiła mnie piosenka puszczona jako ostatnia przed 9.00 przez Trójkę. Niestety nie słuchałem jej od początku, a przez lichej jakości radio w telefonie nie dało się wychwycić wielu słów, jedynie coś o "cieniach" i o tym, że "ktoś słucha". Sytuacji nie polepszała shoegazingowa stylistyka utworu.
Nie byłem w stanie pogodzić się ze swoją niewiedzą. Poprosiłem o pomoc kolegów z forum.80s.pl. Jeden z nich, o pseudonimie DARIUS, podsunął mi Trójkową playlistę. Metodą prób i błędów udało się - tytuł Kim & Jessie, wykonawca M83. Przy okazji odkryłem też graną w tym godzinie świetną (wtedy...teraz już niestety nie) szkocko-norweską kapelę Glasvegas. A chyba dzień wcześniej miałem taką samą przygodę z wyśmienicie melodramatycznym amerykańskim kawałkiem O.A.R. Shattered (Turn the Car Around), na szczęście w tym wypadku wokal był lepiej słyszalny :)
Najbardziej zdziwiło mnie, że coś co brzmiało jak zakochana w brzmieniu My Bloody Valentine czy Slowdive kapela okazała się...jednym facetem, a właściwie dwoma (nie zapominajmy o perkusiście Loïcu Maurinie). M83 (nazwa pochodzi od galaktyki spiralnej Messier 83, jej zaś imię dał francuski astronom Charles Messier) zaczynał w 2001 jako duet, ale Nicolas Fromageau odszedł już po drugim albumie. Od tego czasu jest to jednoosobowy projekt wokalisty, multiinstrumentalisty i producenta Anthony'ego Gonzaleza, który jedynie współpracuje z innymi muzykami, m.in. bratem Yannem.
Drugi fakt, który mnie zaskoczył, to spora liczba albumów nagranych przed Saturday = Youth, dzięki któremu o M83 usłyszała Polska. Wcześniej pojawiły się eponimiczny debiut (2001), Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts (2003), Before the Dawn Heals Us (2005) i ambientowe Digital Shades, Vol. 1 (2007). Znam tylko pojedyncze kompozycje z tych krążków (dlatego nie odważyłem się nazwać tego posta "monografią") - przy tych najbardziej znanych z poprzednich lat brzmią wręcz groźnie (a mówię, co by nie mówić, o singlach). Rzecz wybitnie dla koneserów. Ciekawostka: tytuły utworów z debiutu układają się w pewną historię. Z happy endem :)
Pretekstem do napisania tego tekstu jest wydanie najnowszego dzieła artysty - Hurry Up, We're Dreaming oraz jego zbliżające się (kolejne) koncerty w Polsce, jednak Saturday = Youth pozostaje moim faworytem. Każda z tych kompozycji czymś przykuwa. Jedynym wyjątkiem jest końcowe Midnight Souls Still Remain - piękna melodia, ale dlaczego tak monotonnie podana? Piosenki reprezentują różne style - bywa trochę rockowo (Graveyard Girl, Dark Moves), bywa mocno klubowo (Couleurs), amerykańska wokalistka Morgan Kibby w Up stwarza klimat kojarzący się z Goldfrapp (może dlatego, że śpiewa o rakiecie :) Do moich faworytów należy piosenka Skin of the Night, która brzmi trochę jak alternatywny cover Jeziora marzeń Bajmu :) Przy całej różnorodności płyta posiada spójny klimat - jednoznacznie kojarzy się z gitarową i syntezatorową muzyką lat 80. Gonzalez nie ukrywa fascynacji popkulturą tego okresu, m.in. filmami dla młodzieży niedawno zmarłego Johna Hughesa, skądinąd znanych ze świetnych soundtracków (opisywana przez niego "cmentarna dziewczyna" marzy o "siostrze jak Molly Ringwald" - gwiazda takich filmów jak Pretty in Pink czy Sixteen Candles). To dzięki temu reżyserowi swoje 5 minut w Stanach mieli OMD, Simple Minds i The Psychedelic Furs.
Hurry Up, We're Dreaming to logiczne rozwinięcie stylu Gonzaleza. Ci, którzy pokochali go za rozmach, patos, ikonograficzną i dźwiękową "ejtisowość", klimatyczne wstawki mówione (mi one przeszkadzają) i próby patrzenia na świat oczami dziecka/nastolatka dostali tego dwa razy więcej (jest to album dwupłytowy), prawdziwą dźwiękową katedrę. Czy to był dobry pomysł? Artysta miał koncepcję dzieła opowiadającego o różnego rodzaju snach - bez jego realizacji na pewno świat byłby uboższy, chociaż kilkuminutowa historia o radości bycia żabą z Raconte-moi une histoire to chyba lekka przesada.
Mnie do tej propozycji przekonał pilotażowy singiel Midnight City z cudowną partią saksofonu Jamesa Kinga, najlepszy utwór roku według amerykańskich portali Pitchfork i PopMatters. To takie You Belong to the City naszych czasów:) Ogólnie chyba najmocniejszym fragmentem albumu jest jego początek - Intro z gościnnym udziałem Zoli Jesus, właśnie Midnight City i Reunion. Najbardziej podobały mi się utwory przywodzące na myśl złote lata rocka stadionowego, np. New Map. Jednego z moich blogowych kolegów ujęła pewna dzikość głosu Gonzalesa, która skojarzyła mu się z Peterem Gabrielem. Aczkolwiek tak duża porcja nowego materiału może znużyć, jestem ciekawy, czy następnym razem Francuz ze swoimi współpracownikami znowu olśni nas jakąś popową perełką, czy powróci do swoich eksperymentalnych początków. Osobiście jestem za pierwszą opcją, nawet gdybym miał jeszcze raz słuchać o żabach, choćby po francusku ;)
Mnie do tej propozycji przekonał pilotażowy singiel Midnight City z cudowną partią saksofonu Jamesa Kinga, najlepszy utwór roku według amerykańskich portali Pitchfork i PopMatters. To takie You Belong to the City naszych czasów:) Ogólnie chyba najmocniejszym fragmentem albumu jest jego początek - Intro z gościnnym udziałem Zoli Jesus, właśnie Midnight City i Reunion. Najbardziej podobały mi się utwory przywodzące na myśl złote lata rocka stadionowego, np. New Map. Jednego z moich blogowych kolegów ujęła pewna dzikość głosu Gonzalesa, która skojarzyła mu się z Peterem Gabrielem. Aczkolwiek tak duża porcja nowego materiału może znużyć, jestem ciekawy, czy następnym razem Francuz ze swoimi współpracownikami znowu olśni nas jakąś popową perełką, czy powróci do swoich eksperymentalnych początków. Osobiście jestem za pierwszą opcją, nawet gdybym miał jeszcze raz słuchać o żabach, choćby po francusku ;)
Do zobaczenia w przyszłym tygodniu! Jeszcze w styczniu kolejny felieton (ale tym razem po polsku), kolejny artysta na "F" i jeszcze więcej elektroniki!
Great post. M83 own Los Angeles. Last year there was no hotter band in L.A. Everyone loves them here. Saw them live in November and was blown away. Great new record as well. Both discs have not left my CD player in my car and they will not leave in 2012, either.
ReplyDeleteThis comment has been removed by the author.
ReplyDelete"Kim & Jessie" remains their masterpiece, however. Such an amazing song.
ReplyDeleteprzesłuchałem, jestem pod wrażeniem. Kapitalne utwory (najlepsze We Own The Sky). M83 może namieszać na mojej liście w 2012...
ReplyDelete@laguy: Glad you had a chance to see Mr. Gonzalez in action. We in Poland also can't complain. He even began his European tour here and will play here twice in February, too.
ReplyDelete@Maciej: Przed napisaniem posta zawsze robię sobie notatki. Przy "We Own the Sky" napisałem: "Jakiś raper powinien to wysamplować. Albo lepiej nie" ;)