Trzy lata temu mój forumowy i "lastowy" kolega Krzysiek podzielił się ze mną piosenką pisząc, że jemu się podoba, więc mi pewnie też przypadnie do gustu.
Akurat wtedy gorliwie przeżywałem złotą jesień "brytyjskiego indie stadionowego" (Keane, Snow Patrol itd.), więc nie zauważyłem w niej nic ciekawego, a jej tekst uznałem za wręcz głupi. Kiedy usłyszałem ją po raz drugi po upływie kilku miesięcy, poraziła mnie swoją sugestywną (choć podaną w bardzo tanecznej formie) melancholią (przyznajcie, że sam wstęp miażdży, a refren to już kompletna ekstaza). Mowa o Paris Friendly Fires. Coś mi mówiło, że zespół z angielskiego St. Albans nie stworzy już niczego na miarę tej kompozycji. W tym roku przekonałem się, jak bardzo się myliłem.
Akurat wtedy gorliwie przeżywałem złotą jesień "brytyjskiego indie stadionowego" (Keane, Snow Patrol itd.), więc nie zauważyłem w niej nic ciekawego, a jej tekst uznałem za wręcz głupi. Kiedy usłyszałem ją po raz drugi po upływie kilku miesięcy, poraziła mnie swoją sugestywną (choć podaną w bardzo tanecznej formie) melancholią (przyznajcie, że sam wstęp miażdży, a refren to już kompletna ekstaza). Mowa o Paris Friendly Fires. Coś mi mówiło, że zespół z angielskiego St. Albans nie stworzy już niczego na miarę tej kompozycji. W tym roku przekonałem się, jak bardzo się myliłem.
Pierwszy krążek zespołu założonego w 2006 przez szkolnych kolegów Eda MacFarlane'a (wokalista), Jacka Savidge'a (perkusista) i Edda Gibsona (gitarzysta) nosił taką samą zaczerpniętą z twórczości post-punkowców z Section 25 nazwę, jak formacja. Na wydanym w 2008 przez XL Recordings krążku najbardziej zwracają uwagę znane m.in. z Roxy FM single: wspomniany Paris, Jump in the Pool i Skeleton Boy. Całość wydawnictwa ma mocno ekscentryczny, powiedziałbym, że wręcz kabaretowy charakter (np. słuchając On Board naprawdę można się poczuć, jak na starorzymskiej galerze :), a w dwóch ostatnich trackach w ogóle nie widzę żadnego zamysłu. Szczególnie do chóralnego śpiewu chłopaków trzeba się przyzwyczaić (ciekawe, czy to od nich łodzianie z Kamp! skopiowali swoje charakterystyczne "uuu" :) Na pewno warto zapoznać się z utworami In the Hospital i Lovesick (sorry Adik, że go tak spostponowałem w Miastowizji, ale po prostu inne Twoje propozycje wydawały mi się dużo lepsze - może nie do końca słusznie ;)
Nadszedł jednak rok 2011, w którym wyjątkowo potrzebowałem oddechu, czegoś w rodzaju magicznego wehikułu, który wyrwałby mnie z dusznej atmosfery codziennej szarości i katapultowałby do jakiejś przytulnej egzotycznej oazy. Takim wehikułem stała się dla mnie właśnie nowa płyta Friendly Fires. Spójrzcie na tego rajskiego ptaka z okładki. Jak przekonaliśmy się w październiku z Muzykoblogerem, szczególnie niesamowite wrażenie robi w wersji winylowej.
Pala to tytułowa wyspa z utopijnej powieści Aldousa Huxleya - optymistycznej antytezy jego sławnego Nowego wspaniałego świata (nawiasem pisząc, to z jego spuścizny wywodzi się nazwa legendarnych The Doors). I tak "wyspiarska" jest zawarta na niej muzyka - Pull Me Back to Earth to wręcz klimaty grupy VOX, choć oczywiście podane z dużą klasą, zaś True Love brzmi jak Rio Duran Duran w wykonaniu Empire of the Sun (tak a propos - o kolorowych Australijczykach też napiszę, niech się tylko skończą te wszystkie podsumowania...). Jeśli już mówimy o inspiracjach, jestem ciekawy, czy fani Florence + The Machine zgodzą się ze mną, że początek Running Away przypomina Rabbit Heart :) Ta płyta może też posłużyć za dowód, że muzyczny eskapizm nie musi oznaczać hedonizmu. W Blue Cassette chłopakom udało się, podobnie jak w Paris, w cudowny sposób przetworzyć nostalgię na język muzyki. Chociaż więcej na tym krążku można znaleźć kawałków, o które przynajmniej teoretycznie powinni zabijać się Backstreet Boys i N'Sync (np. Show Me Lights).
Jak można domyślać się z tonu tej recenzji, powoli zaczynają się już pojawiać faworyci do tytułu mojej ulubionej płyty roku 2011. Która z nich jest dla mnie tą "naj"? Potrzymam Was jeszcze w niepewności. Trochę można wyczytać ze zdjęciem moich notatek, które wrzuciłem na fb (w 3 i 4 linijce od dołu właściwie powinno być 9 płyt, ale ta 9 jest wymieniona w górnej części strony ;)
Widzę po zdjęciu, że Patricka Wolfa nie masz jeszcze odhaczonego. Czekam na Twój wpis o tym osobniku. Jeżeli nie miałeś go w planach w tym miesiącu, mogę poczekać do kolejnego:-)
ReplyDeleteCały czas zastanawiam się, ile płyt z Twojego rankingu pokryje się z czołówką mojego. Na pewno w obu zestawieniach dostrzeżemy wiele podobieństw. Różnić nas będzie z pewnością Will Young. Jak będziesz się katował indie rockiem przez kilka godzin, potem sięgnij po "Echoes" - poczujesz ulgę i trochę się zrelaksujesz... Albo i nie:-)
Przechodząc jednak do tematu tego posta, ja również nie doceniłem Friendly Fires, gdy usłyszałem o nich po raz pierwszy. Musiało minąć kilka lat, musiałem zobaczyć tego wspaniałego, rajskiego ptaka z okładki, musiałem lepiej zrozumieć, a w konsekwencji zarazić się ich szajbą... i voila! "Pala" to jeden z moich faworytów a.D. 2011. Do "spojrzenia" na ten krążek bez wyznaczania jakichś ram, ograniczeń, whatever mocno przyczyniłeś się Ty. Dzięki Ci za to;-) Bo krążek naprawdę wymiata! Ci, którzy tego nie czują, mogą tylko żałować.
Hubert, dopiero dochodzimy do połowy miesiąca, jest duża szansa, że się załapie :)
ReplyDeletePłyty Younga raczej nie będzie u mnie w czołówce, ale waham się, czy nie przyznać "Jealousy" nagrody specjalnej Mainstream Roku, którą w zeszłym roku zgarnęli Take That za "The Flood". Trudno wybór, bo mam też sentyment do "Heart Skips a Beat", ale wiara, że ta pierwsza będzie promowana w przyszłym roku to chyba marzenie ściętej głowy..
Moje przejścia z tym krążkiem to cała historia. Otrzymałem go w zabawnych okolicznościach z Wielkiej Brytanii razem z paroma innymi. Był z nich najfajniejszy, ale jako jedyny okazał się zatarty :/ Chciałoby się powiedzieć, że jego kupno to mój priorytet na ten rok, ale jeżeli będę musiał wybierać między biletem na Coldplay a płytą, pewnie wybiorę to pierwsze...