główna scena w trakcie koncertu Lush
Teoretycznie powinienem wybrzydzać, że OFF Festival nigdy za bardzo nie trafiał w moje gusta, że jeździłem tam zawsze dla towarzystwa, a seria odwołanych koncertów (wydarzenie chyba bez precedensu w historii polskich imprez muzycznych na taką skalę) była gwoździem do trumny. Pamiętacie jednak na pewno, że już nie raz przekonywałem Was, co stanowi prawdziwą siłę katowickiego wydarzenia: nie headlinerzy, a spontaniczne odkrycia. Jadąc na Śląsk oczywiście liczyłem na przyjemne doznania shoegazowe, ponieważ to mój ulubiony gatunek w ostatnich miesiącach, ale byłem też przekonany, że czeka mnie jakaś pozytywna azjatycka lub afrykańska niespodzianka. Nie wiedziałem, że rzeczywistość przerośnie moje oczekiwania!
Po raz pierwszy spędzałem OFFa z Maćkiem, dzięki czemu zaliczyłem tyle koncertów, ile się dało zamiast siedzieć w strefie gastro i wymyślać nowe sposoby narzekania, że w tym roku nie ma nic ciekawego poza Lush (sorry kumple, i tak Was uwielbiam, nie ma tak rozerotyzowanego hiszpańskiego filmu, którego nie chciałbym z Wami oglądać). Oczywiście, nie wszystkie przypadły mi do gustu. Na Fidlar okazało się, że nic mnie tak nie usypia jak monotonny hałas (z punktu widzenia całości festiwalu, te kilka minut było bezcenne dla regeneracji), Jenny Hval jest dla mnie zbyt ekscentryczna. Co ciekawe, jej monologi kierowane do widowni dotyczyły bardzo podobnych tematów, co "stage banter" występującego wcześniej Willisa Earla Bearla: kapitalizmu i genitaliów.
Jak już napisał Maciek, zawiódł stricte DJ-ski charakter setu Rysów. Już tradycyjnie, trochę przytłaczał nadmiar instrumentalnej elektroniki, przez który odpuściliśmy być może dobry występ Kiasmos, tym bardziej, że grali oni w niedzielę po skocznym Danielu Averym. Dzięki zabawie rozkręconej przez jednego z czołowych wykonawców techno ostatnich lat zgubiłem ponad kilogram! Mavoya tym bardziej nie ciągnęło na Islandczyków, że wybitnie nie zachwycił go sobotni koncert GusGus. Pod względem częstotliwości koncertów w Polsce to nordycki odpowiednik Crystal Fighters, zaproszenie ich wzbudziło zrozumiałe kpiny na Facebooku, ale cieszę się, że mogłem na żywo posłuchać jednego z moich ulubionych hitów 2011 r. - Over.
Offowy shoegaze mnie nie zawiódł. Trudno byłoby spodziewać się kompromitacji tak uznanych marek (przemilczmy rozczarowujący show Jesus & Mary Chain). W moim odczuciu Minor Victories wygrali z Lush, ale niewątpliwie łatwiej wykreować żarliwą atmosferę w namiocie niż na głównej scenie przy nie do końca zachodzącym Słońcu... Swoje robią też różnice repertuarowe - muzyka MV jest niemal bez wyjątku posępna, wychwytywanie, co z niej wywodzi się ze Slowdive, a co z Editors i Mogwai to prawdziwa uczta dla konesera, zaś Lush w szybszych utworach zatrąca o punk.
Bohaterami imprezy byli jednak przede wszystkim czarnoskórzy. Trudno nie zauważyć, że OFF podpada pod nielubianą przez prawicę "promocję multi-kulti", aczkolwiek prezentacje w Kawiarni Literackiej w tym roku sprawiały wrażenie celowania w dotację z Ministerstwa Kultury, pojawiał się bowiem temat donosicielstwa wśród pisarzy oraz żołnierzy wyklętych. Z uwrażliwiania na mniejszości seksualne nic nie wyszło. Ubolewam nad odwołaniem koncertu Anohni. Anthony & The Johnsons debiutowali, gdy miałem problemy z pozyskiwaniem muzyki, więc nie miałem nawyku śledzenia ich rozwoju, lecz na tegorocznej płycie znalazłem przyjemny dla ucha (nawet mimo poruszania trudnych tematów) electrosoul.
Mało kto na pewno stawiał na to, że sobota minie wielu pod znakiem popisów egipskiego DJ-a Islam Chipsy i jego wesołych kompanów. Ich pierwszy występ wielu przegapiło. Drugi zastąpił Wileya, który na papierze zastąpił GZA. W dobie zamachów terrorystycznych wstawianie do line-upu artysty o takiej ksywie zakrawa na prowokację (dodatkowo dzień później trafiłem przypadkowo na artykuł w Internecie o tureckich okrucieństwach w wojnie z Bułgarią, brrr), jednak niezmordowane bębnienie i proste hipnotyczne klubowe granie, które nie tylko ze względu na beret lidera mogło kojarzyć się z Major Lazer, okazało się przepisem na szaloną zabawę połączoną z intonowaniem pseudostadionowych zaśpiewów. Tylko życzyć innym takiego entuzjazmu do muzyki!
Przed festiwalem mój gospodarz Paweł zwrócił moją uwagę na łączącego rap z discopochodną elektroniką Ghanijczyka Ata Kaka - samorodny talent o biografii przypominającej Rodrigueza. Dżentelmen o mimice Raya Charlesa spełnia dziś swoje marzenia, dając przy okazji wiele radości słuchaczom. Słuchanie jego dziełka Obaa Sima w zaciszu domowym nie jest w stanie oddać koncertowej euforii. Na scenie przypomina Liroya coverującego Pet Shop Boys. Wrodzona ludzkiemu mózgowi skłonność do racjonalizacji wszystkiego, co się nawinie, kazała mi doszukać się w piosenkach Afrykanina treści, których prawdopodobnie nie zawierały, a mianowicie takich o to głębokich komentarzy socjoekonomicznych:
Ta budowa tego NIE WIE
Ta muzyka Cię NIE MINIE
To są te PIENIĄDZE
Tirli-pi tirli-pa
BOMBA!
Stojąc z tyło namiotu można było usłyszeć także przytyki do widowni ("zdziobasiony on!"), okrzyki religijnego uniesienia ("dobry Panie!") oraz...jeszcze więcej uwag o finansach ("zasobnie pachniesz"). Widownia skakała z takim zaparciem, że parkiet ocalał chyba cudem. Towarzysząca Kakowi chórzystka i gitarzystka miałaby szanse w wyborach na Miss OFF-a. Pozytywne wibracje i ogólnie same pozytywy!
Thundercat!
Niedziela przypominała mi okres oczekiwania na płytę Disclosure Caracal, ponieważ Mavoy co rusz domagał się kota :) I to nie byle jakiego, bo Grzmotokota! Thundercat niestety miał problemy z terminowym lądowaniem samolotu, przez co stał się mimowolnym headlinerem. W smutnej z organizacyjnego punktu widzenia sytuacji łatwo o chamskie żarty o jednookim królu ślepców, ale warto było czekać na porcję wysmakowanych ballad i funkowe Oh Sheit It's X. Skończyło się więc na soulu, tak jak od soulu (bardzo charyzmatycznego Bearla) zaczęło.
O tym, że line-up nawet w takim kształcie zaspokajał wybredne gusta świadczy fakt, że nie znaleźliśmy wiele czasu na wyszukiwanie polskich odkryć. Poza Rysami zaliczyliśmy przewidywalne "pit stopy": SBB (będzie co opowiadać rockowym purystom w nowej pracy!) i szykującą się do podboju świata Brodkę oraz The Feral Trees, na których już drugi raz wpadłem przypadkiem, bo z premedytacją raczej bym się nie wybrał. Niektórzy zarzucają mi skłonność do ulegania spiskowym teoriom, ale w to, że Artur Rojek tylko łudził publikę zapowiedziami przyjazdu The Kills, aby na miejscu mocniej docenili jego wynalazki z całego świata, nie uwierzę. Ale gdyby tak było, chyba bym mu wybaczył! (Macie wątpliwości? Powtórzę raz jeszcze: ISLAM CHIPSY) Czy za rok dam się skusić na taką muzyczną randkę w ciemno, zależy od wielu czynników, ale każdemu radzę spróbować. Tym bardziej, że limit pecha pewnie w tym roku się wyczerpał.
No comments:
Post a Comment