Niemal
miesiąc po fakcie trudno napisać coś odkrywczego o tegorocznej edycji
Open'er Festivalu, coś czego nie napisali jeszcze inni (jak zwykle na
wysokości zadania stanął mój tegoroczny towarzysz, autor Mavoy Music).
Błędem byłoby nie napisać nic, ponieważ było to jedno z największych
muzycznych przeżyć mojego życia. Trudno o inną reakcję, skoro po raz
pierwszy udało mi się spędzić w Babich Dołach dwa dni (w 2012 i 2014 bawiłem się na tamtejszym lotnisku przez jedną noc).
Można mówić o pewnego rodzaju paradoksie, ponieważ jednocześnie podobnie jak
większość polskich hipsterów uważam, że są powody do narzekania. Jako
student miewałem napady grobowego nastroju i obserwując rozwój festiwalu
mruczałem pod nosem: "Zobaczycie, to się niedługo skończy, przyjdzie
czas, że ludzie będą szaleć, jak Dolores O'Riordan zgodzi się być headlinerką" (czy ktoś pamięta, że ona miała płytę solo w 2007 i pierwszy singiel grał RMF??) Na razie prognoza się nie sprawdziła - The Cranberries w tym roku podbijali Lublin, ale...gdybym zamiast Dolores wstawił Skunk Anansie,
nie pomyliłbym się mocno :) Alter Art próbuje poradzić sobie z
organizacją trzech festiwali w roku, co pociąga za sobą ściąganie
magnesów na nastoletnią publiczność w rodzaju Bastille lub
polskich raperów. Ubocznym skutkiem był dziwny "whitewash" tegorocznego
line-upu - niewielka ilość zachodniego hip-hopu i brak reprezentacji
bluesa lub soulu. Nie chcę być hipokrytą, ponieważ sam się rzadko
zapuszczam w te klimaty, ale trudno uwierzyć, że nie mają one w Polsce
więcej amatorów.
Wygląda na to, że będzie to dla mnie rok wyjątkowego koncertowego eklektyzmu, ponieważ na lubelskich Juwenaliach lekkomyślnie wystawiłem się na dźwięki brostepu (Modestep), zaliczyłem wtedy właśnie blues w wykonaniu Natalii Przybysz, a Open'er rozpocząłem od hip-hopu. Plany były inne, ale Skepta to dziś jedna z czołowych postaci brytyjskiej muzyki w ogóle. Mimo, że zastąpił Maca Millera w ostatniej chwili, udało mu się zgromadzić pod sceną sporo swoich fanów, chyba bez szkody dla celujących od otwarcia bram w pierwszy rząd wyznawczyń Florence & The Machine. Na marginesie - podziwiam ludzi, którym przy tak szerokim wyborze muzycznej atrakcji udało się znaleźć czas na życie towarzyskie, rozkoszowanie się gastronomią czy cokolwiek jeszcze innego rozumieją jako "smakowanie atmosfery festiwalu". Ze swoim dość eklektycznym gustem nie mam już złudzeń, że następnym razem uda mi się zrealizować wszystkie punkty programu bez oddalania się na dłuższy czas od interesujących mnie scen. Cieszę się, że mimo napiętego grafiku udało mi się spotkać z Sebastianem z SoundUniverse i że tym razem nie rozdzieliliśmy się z Maćkiem.
Alex Turner i jego wężowe ruchy
Być
może niemuzyczne atrakcje wabiły tych, którzy przyjechali głównie
(tylko?) dla headlinerów. Dla przedstawicieli nieco starszego pokolenia
tegoroczny Open'er to Red Hot Chilli Peppers z przystawkami. Nie
podzielam tego punktu widzenia - był to jeden z moich ulubionych
zespołów w czasach licealnych i studenckich, ale nie potrafię ich
słuchać całe życie tak jak Pet Shop Boys. (Info dla zupełnie niedzielnych fanów: nie zagrali Under the Bridge).
Był to porządny koncert, ale najbardziej będę chyba pamiętał z niego
dość przekonująco brzmiące "Polska, biało-czerwoni!" i rywalizację z
transmisją meczu Polska-Portugalia. To, że przegrał i zespół Frusciante
(frekwencyjnie), i Nawałki to kolejny dowód na to, że Open'er już nie
jest hipsterską imprezą...
Co więc przyciągnęło mnie do Gdyni? Po pierwsze: Tame Impala.
Podobnie jak dwa lata temu, na scenie głównej w środę produkował się
wokalista o "szynszylim" wokalu. Sam nie wiem, czy już się wygadać, że
to moim zdaniem najlepsza płyta 2015 roku, czy poczekać z ogłoszeniem
tego do podsumowania 2016... Ups. Dźwiękowej i wizualnej psychodelii
(konfetti) było co nie miara. Po drugie: miałem już dość mijania się z M83.
Bez Morgan Kibby to już zdecydowanie nie to samo, ale wciąż na show
Francuzów można się dobrze bawić. (Mały Anthony w kapocie wyglądał na
Main Stage jak Zgredek z Harry'ego Pottera). Po trzecie: nigdy dość nie
będę miał chyba występów jak zwykle promiennej i bardzo eleganckiej Florence and the Machine. To było prawdziwe misterium miłości zwieńczone kolejną interesującą akcją fanklubu związaną z utworem Third Eye.
Po czwarte: wciąż mam sporo sentymentu do przebojów The Last Shadow Puppets stanowiących element mojej radiowej edukacji pod koniec poprzedniej dekady. Mogłem na własne oczy przekonać się, dlaczego Alex Turner jest takim magnesem na fanki indie. Miles Kane
i reszta grupy też dali czadu, najbardziej podobała mi się przyśpiewka o
chmurze burzowej w kształcie Tame Impala". Widać, że panowie mają gust
nie tylko do fryzur. Po piąte: elektronika jest dla mnie zawsze na
pierwszym miejscu, poza tym lubię łosie, więc Caribou. Była to dla mnie druga bezsenna noc, dla Maćka trzecia, więc słanialiśmy się na nogach, ale warto było nie popełnić błędu z Jamiem xx sprzed dwóch lat i zostać do końca.
Udało się nam jeszcze posłuchać trzymających poziom i czujących się już w Polsce jak w domu Foals (mieliśmy pecha i ich występ popsuła nam rozpychająca się w tańcu para) oraz mrocznego Baascha. Kamp!
to już sceniczni wyjadacze. Nie mieliśmy w planach ich podziwiania,
ponieważ wykorzystaliśmy okazję u temu na juwenaliach, ale ich set
opóźnił pożar w części gastronomicznej i związane z nim zamieszanie.
Przeżyłem dwa pozytywne zaskoczenia. Bardzo wciągnął mnie recital PJ Harvey,
która w wersji studyjnej wydawała mi się zawsze zbyt plemienna. Może
pomógł jej niezaprzeczalny seksapil? Nie miałem okazji wcześniej
zapoznać się z muzyką Kroków, zauważyłem tylko, że jest na nią
duży "hype". Mogę stwierdzić, że zasłużony - to interesująca mieszanka
indie rocka z elementami bliższymi electrosoulu.
Telebim z PJ Harvey na tle zachodzącego Słońca
Zgarnęliśmy
więc pełną pulę. Żartowałem, że pewnie wszystkie media, będą twierdzić,
że najlepszy koncert środy to ten, na który nie zdążymy, czyli Savages (tak jak było z moim open'erowym debiutem i Major Lazer),
ale dzięki korzystnej topografii terenu nawet z niego ułowiliśmy kilka
piosenek. Starałem się cieszyć każdą chwilą, ponieważ w sierpniu
rozpoczynam nową pracę i nie wiem, na ile będzie intensywna w
przyszłorocznym sezonie letnim. (do tej pory tego typu asekuranctwo
zawsze okazywało się zbyteczne...) Miejmy nadzieję, że Open'er w
najbliższym czasie nie okaże się kolejnym brutalnym przykładem złego
wpływu monopolu na ekonomię (w tym przypadku: monopolu AlterArtu na
względnie mainstreamowe festiwale).
Sezon
koncertowy w tym roku zaczął się dla mnie później niż w 2015. Poza
dwoma wyżej wymienionymi imprezami, wreszcie złapałem na żywo mój
ulubiony polski synth-popowy duet Sexy Suicide. 5 czerwca w Hydrozagadce wystąpili również gitarowi The Cuts oraz industrialowy Das Moon,
który okazał się już dla mnie nie do strawienia, może ze względu na
przykrą "obsuwę" imprezy wywołaną problemami technicznymi. Przede mną
OFF Festival, z którego również przygotuję relację, a w listopadzie,
kolejny zespół z koncertowej "bucket list": White Lies. Niedługo chyba
zostaną na niej już tylko New Order i Friendly Fires. O dziwo (?), bardziej wierzę w "bliskie spotkanie" z tymi pierwszymi!
A dziewczyny we wiankach to naprawdę piękny widok!
A dziewczyny we wiankach to naprawdę piękny widok!
Prześliczna Wiolonczelistka akompaniująca The Last Shadow Puppets
No comments:
Post a Comment