Saturday, July 23, 2016

Relacja: Open'er Festival 2016


 Skepta - "energy" było słowem-kluczem

Niemal miesiąc po fakcie trudno napisać coś odkrywczego o tegorocznej edycji Open'er Festivalu, coś czego nie napisali jeszcze inni (jak zwykle na wysokości zadania stanął mój tegoroczny towarzysz, autor Mavoy Music). Błędem byłoby nie napisać nic, ponieważ było to jedno z największych muzycznych przeżyć mojego życia. Trudno o inną reakcję, skoro po raz pierwszy udało mi się spędzić w Babich Dołach dwa dni (w 2012 i 2014 bawiłem się na tamtejszym lotnisku przez jedną noc).

Można mówić o pewnego rodzaju paradoksie, ponieważ jednocześnie podobnie jak większość polskich hipsterów uważam, że są powody do narzekania. Jako student miewałem napady grobowego nastroju i obserwując rozwój festiwalu mruczałem pod nosem: "Zobaczycie, to się niedługo skończy, przyjdzie czas, że ludzie będą szaleć, jak Dolores O'Riordan zgodzi się być headlinerką" (czy ktoś pamięta, że ona miała płytę solo w 2007 i pierwszy singiel grał RMF??) Na razie prognoza się nie sprawdziła - The Cranberries w tym roku podbijali Lublin, ale...gdybym zamiast Dolores wstawił Skunk Anansie, nie pomyliłbym się mocno :) Alter Art próbuje poradzić sobie z organizacją trzech festiwali w roku, co pociąga za sobą ściąganie magnesów na nastoletnią publiczność w rodzaju Bastille lub polskich raperów. Ubocznym skutkiem był dziwny "whitewash" tegorocznego line-upu - niewielka ilość zachodniego hip-hopu i brak reprezentacji bluesa lub soulu. Nie chcę być hipokrytą, ponieważ sam się rzadko zapuszczam w te klimaty, ale trudno uwierzyć, że nie mają one w Polsce więcej amatorów.


Wygląda na to, że będzie to dla mnie rok wyjątkowego koncertowego eklektyzmu, ponieważ na lubelskich Juwenaliach lekkomyślnie wystawiłem się na dźwięki brostepu (Modestep), zaliczyłem wtedy właśnie blues w wykonaniu Natalii Przybysz, a Open'er rozpocząłem od hip-hopu. Plany były inne, ale Skepta to dziś jedna z czołowych postaci brytyjskiej muzyki w ogóle. Mimo, że zastąpił Maca Millera w ostatniej chwili, udało mu się zgromadzić pod sceną sporo swoich fanów, chyba bez szkody dla celujących od otwarcia bram w pierwszy rząd wyznawczyń Florence & The Machine. Na marginesie - podziwiam ludzi, którym przy tak szerokim wyborze muzycznej atrakcji udało się znaleźć czas na życie towarzyskie, rozkoszowanie się gastronomią czy cokolwiek jeszcze innego rozumieją jako "smakowanie atmosfery festiwalu". Ze swoim dość eklektycznym gustem nie mam już złudzeń, że następnym razem uda mi się zrealizować wszystkie punkty programu bez oddalania się na dłuższy czas od interesujących mnie scen. Cieszę się, że mimo napiętego grafiku udało mi się spotkać z Sebastianem z SoundUniverse i że tym razem nie rozdzieliliśmy się z Maćkiem.


Alex Turner i jego wężowe ruchy

Być może niemuzyczne atrakcje wabiły tych, którzy przyjechali głównie (tylko?) dla headlinerów. Dla przedstawicieli nieco starszego pokolenia tegoroczny Open'er to Red Hot Chilli Peppers z przystawkami. Nie podzielam tego punktu widzenia - był to jeden z moich ulubionych zespołów w czasach licealnych i studenckich, ale nie potrafię ich słuchać całe życie tak jak Pet Shop Boys. (Info dla zupełnie niedzielnych fanów: nie zagrali Under the Bridge). Był to porządny koncert, ale najbardziej będę chyba pamiętał z niego dość przekonująco brzmiące "Polska, biało-czerwoni!" i rywalizację z transmisją meczu Polska-Portugalia. To, że przegrał i zespół Frusciante (frekwencyjnie), i Nawałki to kolejny dowód na to, że Open'er już nie jest hipsterską imprezą...

Co więc przyciągnęło mnie do Gdyni? Po pierwsze: Tame Impala. Podobnie jak dwa lata temu, na scenie głównej w środę produkował się wokalista o "szynszylim" wokalu. Sam nie wiem, czy już się wygadać, że to moim zdaniem najlepsza płyta 2015 roku, czy poczekać z ogłoszeniem tego do podsumowania 2016... Ups. Dźwiękowej i wizualnej psychodelii (konfetti) było co nie miara. Po drugie: miałem już dość mijania się z M83. Bez Morgan Kibby to już zdecydowanie nie to samo, ale wciąż na show Francuzów można się dobrze bawić. (Mały Anthony w kapocie wyglądał na Main Stage jak Zgredek z Harry'ego Pottera). Po trzecie: nigdy dość nie będę miał chyba występów jak zwykle promiennej i bardzo eleganckiej Florence and the Machine. To było prawdziwe misterium miłości zwieńczone kolejną interesującą akcją fanklubu związaną z utworem Third Eye

Po czwarte: wciąż mam sporo sentymentu do przebojów The Last Shadow Puppets stanowiących element mojej radiowej edukacji pod koniec poprzedniej dekady. Mogłem na własne oczy przekonać się, dlaczego Alex Turner jest takim magnesem na fanki indie. Miles Kane i reszta grupy też dali czadu, najbardziej podobała mi się przyśpiewka o chmurze burzowej w kształcie Tame Impala". Widać, że panowie mają gust nie tylko do fryzur. Po piąte: elektronika jest dla mnie zawsze na pierwszym miejscu, poza tym lubię łosie, więc Caribou. Była to dla mnie druga bezsenna noc, dla Maćka trzecia, więc słanialiśmy się na nogach, ale warto było nie popełnić błędu z Jamiem xx sprzed dwóch lat i zostać do końca.

Udało się nam jeszcze posłuchać trzymających poziom i czujących się już w Polsce jak w domu Foals (mieliśmy pecha i ich występ popsuła nam rozpychająca się w tańcu para) oraz mrocznego Baascha. Kamp! to już sceniczni wyjadacze. Nie mieliśmy w planach ich podziwiania, ponieważ wykorzystaliśmy okazję u temu na juwenaliach, ale ich set opóźnił pożar w części gastronomicznej i związane z nim zamieszanie. Przeżyłem dwa pozytywne zaskoczenia. Bardzo wciągnął mnie recital PJ Harvey, która w wersji studyjnej wydawała mi się zawsze zbyt plemienna. Może pomógł jej niezaprzeczalny seksapil? Nie miałem okazji wcześniej zapoznać się z muzyką Kroków, zauważyłem tylko, że jest na nią duży "hype". Mogę stwierdzić, że zasłużony - to interesująca mieszanka indie rocka z elementami bliższymi electrosoulu.

Telebim z PJ Harvey na tle zachodzącego Słońca

Zgarnęliśmy więc pełną pulę. Żartowałem, że pewnie wszystkie media, będą twierdzić, że najlepszy koncert środy to ten, na który nie zdążymy, czyli Savages (tak jak było z moim open'erowym debiutem i Major Lazer), ale dzięki korzystnej topografii terenu nawet z niego ułowiliśmy kilka piosenek. Starałem się cieszyć każdą chwilą, ponieważ w sierpniu rozpoczynam nową pracę i nie wiem, na ile będzie intensywna w przyszłorocznym sezonie letnim. (do tej pory tego typu asekuranctwo zawsze okazywało się zbyteczne...) Miejmy nadzieję, że Open'er w najbliższym czasie nie okaże się kolejnym brutalnym przykładem złego wpływu monopolu na ekonomię (w tym przypadku: monopolu AlterArtu na względnie mainstreamowe festiwale). 

Sezon koncertowy w tym roku zaczął się dla mnie później niż w 2015. Poza dwoma wyżej wymienionymi imprezami, wreszcie złapałem na żywo mój ulubiony polski synth-popowy duet Sexy Suicide. 5 czerwca w Hydrozagadce wystąpili również gitarowi The Cuts oraz industrialowy Das Moon, który okazał się już dla mnie nie do strawienia, może ze względu na przykrą "obsuwę" imprezy wywołaną problemami technicznymi. Przede mną OFF Festival, z którego również przygotuję relację, a w listopadzie, kolejny zespół z koncertowej "bucket list": White Lies. Niedługo chyba zostaną na niej już tylko New Order i Friendly Fires. O dziwo (?), bardziej wierzę w "bliskie spotkanie" z tymi pierwszymi!

A dziewczyny we wiankach to naprawdę piękny widok!

Prześliczna Wiolonczelistka akompaniująca The Last Shadow Puppets 

No comments:

Post a Comment