Nile Rodgers i Giorgio Moroder - they created disco (sorrynotsrorry, Calvin)
W marcu opublikowałem w nieistniejącym już portalu Plac Wolności tekst pt. Jeszcze nowsza fala, do którego redakcja dodała bez mojej wiedzy defetystyczny dopisek ale jeszcze nie w Polsce. Zbliżające się rankingi moich ulubionych singli i płyt tego roku prawdopodobnie pokażą, że nie jestem takim pesymistą (napisałem "prawdopodobnie" dlatego, że za ostateczne układanie singli zabiorę się po publikacji tego tekstu, a płyt w samym końcu grudnia). Rok 2013 powoli się kończy, przyszedł więc czas na weryfikację postawionych tam prognoz.
Żyjemy w takim okresie historii show-businessu, że na koniec roku wszyscy są jednocześnie zwycięzcami i przegranymi. Zwycięzcami, ponieważ trudno byłoby wymienić gatunek szeroko pojętego popu, który w tym roku został całkowicie zlekceważony przez słuchaczy. Przegranymi, gdyż żaden nie zdominował list przebojów na tyle, aby w pełni zadowolić swoich fanów, a sam rynek sprzedaży coraz bardziej się kurczy, na co dobitnie zwracano uwagę w gorącej debacie na temat niskich tantiem w Spotify. Na razie nie wydaje się, aby buntownicze zapowiedzi Thoma Yorke'a i Davida Byrne'a, że stworzenie przyjaźniejszej muzykom alternatywy dla tego serwisu nie jest problemem, przeraziły koncerny płytowe. Sam jestem ciekawy, czy taka alternatywa powstanie, ponieważ pojawienie się Spotify w Polsce było dla mnie ważnym wydarzeniem, zdejmując ze mnie piętno pirata i ułatwiając dotarcie do wielu dźwięków, jednak argumenty finansowe wysuwane przez wykonawców jak najbardziej mnie przekonują.
Jak na pewno zauważyliście, odkąd istnieje ten blog zastanawiam się, jak długo świat muzyki będzie uciekał przed skutkami światowego kryzysu gospodarczego w blichtr i hedonizm? Czy nie powtórzy się historia z późnych lat 70. i wczesnych 90., kiedy przynajmniej przez jakiś czas i w niektórych regionach świata królowały brudne i agresywne dźwięki? W 2013 r. bunt w muzyce rozrywkowej zazwyczaj miał wymiar czysto wizerunkowy i był skierowany przeciwko żywej w ostatnich latach modzie glamour na modłę lat 80. Najpierw ogoliła głowę Jessie J, potem ścięła włosy Miley Cyrus, jako jedna z nadziei na 2014 rok wymieniana jest zadziorna Chlöe Howl, która wyglądem mocno przypomina mi Jane Wiedlin z The Go-Go's oraz równie niekonwencjonalna wizualnie Dunka MØ. Warto zwrócić uwagę, że najwięcej nonkonformizmu w tym roku wykazywały właśnie panie, nie tylko w Rosji. Ostro i surowo grały Savages i Deap Vally, dużo mówiło się o seksizmie w mediach, np. Lauren Mayberry z Chvrches miała odwagę skrytykować autorów wysyłanych jej świńskich wiadomości. Tegoroczne zabiegi niektórych wokalistek (m.in. bliskich mi Clare Maguire, Jess Mills i VV Brown) o zachowanie kontroli nad swoją karierą to temat na ciekawy film. Ostatnio oczywiście najgłośniej w tym kontekście było o Beyoncé i Angel Haze. Słodkich dzięki temu, że nie ma w nich nic słodkiego, jak śpiewała jedna z nich, Gabriela Cilmi, wykonawczyń, dla których jakość tworzonej muzyki jest ważniejsza od scenicznego wizerunku na pewno będzie przybywało.
Siedem zdań o niepokornych kobietach popu i nic o Lorde. Jak widać: temat-rzeka. Ta dziewczyna o wzroku, jakby chciała wyssać Twoją duszę
to też temat-rzeka. Jedno jest pewne: jeśli jest drugim Gotye, to tylko ze względu na pochodzenie i rolę ikony dla ludzi chcących widzieć na listach przebojów Coś Innego. Jej dotychczasowa kariera potwierdza prawdę, która nie zaskoczy żadnego znawcy show-businessu: łatwiej uniknąć łatki gwiazdy jednego przeboju będąc siedemnastoletnią Nową Zelandką (nawet poważnie wyglądającą) niż ponadtrzydziestoletnim australijskim Belgiem (nawet utalentowanym i brodatym)...
zanim zdążysz powiedzieć Ella Maria Lani Yelich-O'Connor
to też temat-rzeka. Jedno jest pewne: jeśli jest drugim Gotye, to tylko ze względu na pochodzenie i rolę ikony dla ludzi chcących widzieć na listach przebojów Coś Innego. Jej dotychczasowa kariera potwierdza prawdę, która nie zaskoczy żadnego znawcy show-businessu: łatwiej uniknąć łatki gwiazdy jednego przeboju będąc siedemnastoletnią Nową Zelandką (nawet poważnie wyglądającą) niż ponadtrzydziestoletnim australijskim Belgiem (nawet utalentowanym i brodatym)...
Z czysto muzycznego punktu widzenia 2013 upłynął pod znakiem dwóch równolegle nasilających się tendencji. Patrząc szczególnie na brytyjską listę sprzedaży albumów był to zdecydowanie Folk Ro(c)k, a na listy sprzedaży singli - nawet Country Ro(c)k. Bastille, Gabrielle Aplin, Imagine Dragons, Kodaline, Passenger, Tom Odell - ci wszyscy odnoszący sukcesy wykonawcy (pamiętajmy też o rozpoczętej wcześniej dobrej passie Of Monsters and Men i The Lumineers) zaczerpnęli coś z folkowej tradycji, jeśli nie instrumentarium i sposób pisania piosenek, to przynajmniej manierę wokalną. W kolejce ustawiają się już kolejni kandydaci do sławy - RY X, Milky Chance.
Znany do tej pory z typowo klubowych produkcji Avicii zaskoczył dwoma wybitnie zatrącającymi Dzikim Zachodem przebojami Wake Me Up i Hey Brother, czym moim zdaniem uratował karierę OneRepublic, którym pójście w electropop nie bardzo wyszło, ale mieli na płycie ukryty atut w postaci Counting Stars. Pewnie dzięki show-businessowym koneksjom Ryana Teddera ta wolta w perspektywie bardziej im się opłaci niż Szwedowi, który mimo wszystko osiągnął sukces z pozycji outsidera... Pod koniec roku "uwaga, drzewo!" krzyczeli już nawet Pitbull i Ke$ha! Ukoronowaniem tej popowej wycieczki na wieś był soundtrack do drugiej części Igrzysk śmierci, na którym w tej konwencji spróbował sił nawet król zelektronizowanego R&B The Weeknd.
Właśnie. Drugi ważny tegoroczny trend to opanowanie r&b przez elektronikę i...electro przez r&b. W niektóre dni na blogach o muzyce alternatywnej w syntezatorowych kącikach próżno było szukać inspiracji cukierkowymi latami 80. czy klubowymi 90. Figurowały tam jedynie propozycje z jednej strony ocierające się o przeżywający swoje komercyjne pięć minut deep house i nomen-omen soulful house (Duke Dumont, Chris Malinchak, Klangkarussel, Klingande), z drugiej strony o mocno alternatywne brzmienia typu Banks. Piękna londynka jest pasowana na jedną z bohaterek przyszłego roku - czyżby czekał nas rok pod znakiem hipnotyczego minimalizmu i jak długo to wytrzymamy? Oczywiście czarne brzmienia w tym roku nie były wyłącznie chłodne i mroczne. Często można było trafić na nawiązania do funku i disco. Głównymi alternatywnymi bohaterami roku byli przeżywający co najmniej drugą młodość basista Nile Rodgers i producent Giorgio Moroder, a z młodszych - wspominany przeze mnie w tekście o najlepszych epkach 2012 Blood Orange (stąd tytuł tekstu). Złośliwą ironią losu Dev Hynes kończy ten rok w bardzo złym nastroju, ponieważ stracił w pożarze dorobek życia i szczeniaka, a reakcje znajomych i fanów na tę tragedię to jedna z piękniejszych historii roku. W mainstreamowym R&B szaleli Pharrell Williams i Justin Timberlake z Timbalandem. Skarżyłem się Wam w jednym z wpisów, że mogę nie znieść powrotu do dźwięków, których dekadę temu nie trawiłem, jednak...z tegorocznych hitów z czołówki Billboardu najlepiej będę wspominał właśnie te z udziałem byłych wokalistów N.E.R.D. i N'Sync oraz sytuującego się w podobnych klimatach Bruno Marsa. Oczywiście, także Safe and Sound Capital Cities - tegoroczny listek figowy na medialnej nieobecności radosnego oldskulowego electro à la Midnight City. Naprawdę nie rozumiem dlaczego taka muzyka może pojawiać się w reklamach (Strange Talk, Koobra feat. Joanna), a nie może w większości stacji radiowych?
A jak to wyglądało w Polsce? Koncertowo naprawdę nieźle - występy Disclosure, Cut Copy, AlunaGeorge czy London Grammar stają się czymś normalnym, fani bardziej tradycyjnych indie brzmień też zostali docenieni (Bastille, The Boxer Rebellion). Gdyby jeszcze atrakcyjne imprezy rzadziej były odwoływane lub przekładane (Solange! Tom Odell!) i zawsze dopisywało nagłośnienie... Nie wspomnę już o wykonawcach, dla których Polska to już drugi dom. Patrząc po komentarzach na profilu Live Nation Polska nadal najwięcej emocji wywołują jednak przyjazdy gwiazd rocka i metalu (lub ich brak). Trudno mi na tej podstawie powiedzieć, czy nasz kraj stał się arką ciężkich brzmień w potopie popu, ale jeżeli ma to pomagać w utrzymaniu dobrego klimatu wokół rodzimych gitarowych talentów (a wiadomo, że np. w dziedzinie rocka progresywnego zawsze się u nas dużo dzieje), nie ma nic przeciwko temu. Poza tym w sferze instytucjonalnej tradycyjnie wielka kicha - żenująca żonglerka profilami radiostacji na linii Plus-Eska Rock-Roxy i traktowanie wykonawców mających na koncie więcej niż jedną płyte długogrającą jak powietrza, bo nie przysługują za nich dodatkowe punkty do realizacji ustawy o radiofonii. Wierzyć w ucywilizowanie promocji muzyki w Polsce to jak wierzyć w samouzdrowienie PZPN... Z czysto artystycznego punktu widzenia każdy mógł znaleźć coś dla siebie, tylko czasami wymagało to głębszego szperania. O kilku jasnych punktach wspomniałem niedawno.
A jaki był to rok dla mnie? Muzycznie na pewno hiperudany. Nie co roku zdobywa się autografy Lany Del Rey, Jessie Ware, (znowu) Hurts I Pet Shop Boys (gwoli prawdy poza Hurts wszystkie z dużą pomocą kolegów) i ma się okazję obejrzeć w akcji także m.in. My Bloody Valentine, The Smashing Pumpkins, M.I.A., Capital Cities, Austrę, Autre Ne Veut, Johna Talabota, Uniqplan... Będę też miło wspominał OFF Festival ze względów towarzyskich - żałuję, że nie napisałem o nim na blogu, pozostaje mi zrobić podsumowanie dwóch edycji za pół roku :) W innych kwestiach już nie było tak dobrze - wiele dobrych pomysłów przyszło za późno, w innych wypadkach nie nadążyli współpracownicy. Na pewno będę wchodził w 2014 z większą nadzieją niż w obecny rok. Mam nadzieję, że nie zabraknie mi pomysłów i czasu, dzięki czemu na blogu pojawi się więcej tekstów niż w tym roku, jednak zależy to od wielu czynników, m.in. od mojej aktywności na Outrave. Na razie życzmy sobie tego, żeby rynek muzyczny w najbliższym czasie nie był jedynie ilustracją biblijnej prawdy: "Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma."
A jak to wyglądało w Polsce? Koncertowo naprawdę nieźle - występy Disclosure, Cut Copy, AlunaGeorge czy London Grammar stają się czymś normalnym, fani bardziej tradycyjnych indie brzmień też zostali docenieni (Bastille, The Boxer Rebellion). Gdyby jeszcze atrakcyjne imprezy rzadziej były odwoływane lub przekładane (Solange! Tom Odell!) i zawsze dopisywało nagłośnienie... Nie wspomnę już o wykonawcach, dla których Polska to już drugi dom. Patrząc po komentarzach na profilu Live Nation Polska nadal najwięcej emocji wywołują jednak przyjazdy gwiazd rocka i metalu (lub ich brak). Trudno mi na tej podstawie powiedzieć, czy nasz kraj stał się arką ciężkich brzmień w potopie popu, ale jeżeli ma to pomagać w utrzymaniu dobrego klimatu wokół rodzimych gitarowych talentów (a wiadomo, że np. w dziedzinie rocka progresywnego zawsze się u nas dużo dzieje), nie ma nic przeciwko temu. Poza tym w sferze instytucjonalnej tradycyjnie wielka kicha - żenująca żonglerka profilami radiostacji na linii Plus-Eska Rock-Roxy i traktowanie wykonawców mających na koncie więcej niż jedną płyte długogrającą jak powietrza, bo nie przysługują za nich dodatkowe punkty do realizacji ustawy o radiofonii. Wierzyć w ucywilizowanie promocji muzyki w Polsce to jak wierzyć w samouzdrowienie PZPN... Z czysto artystycznego punktu widzenia każdy mógł znaleźć coś dla siebie, tylko czasami wymagało to głębszego szperania. O kilku jasnych punktach wspomniałem niedawno.
A jaki był to rok dla mnie? Muzycznie na pewno hiperudany. Nie co roku zdobywa się autografy Lany Del Rey, Jessie Ware, (znowu) Hurts I Pet Shop Boys (gwoli prawdy poza Hurts wszystkie z dużą pomocą kolegów) i ma się okazję obejrzeć w akcji także m.in. My Bloody Valentine, The Smashing Pumpkins, M.I.A., Capital Cities, Austrę, Autre Ne Veut, Johna Talabota, Uniqplan... Będę też miło wspominał OFF Festival ze względów towarzyskich - żałuję, że nie napisałem o nim na blogu, pozostaje mi zrobić podsumowanie dwóch edycji za pół roku :) W innych kwestiach już nie było tak dobrze - wiele dobrych pomysłów przyszło za późno, w innych wypadkach nie nadążyli współpracownicy. Na pewno będę wchodził w 2014 z większą nadzieją niż w obecny rok. Mam nadzieję, że nie zabraknie mi pomysłów i czasu, dzięki czemu na blogu pojawi się więcej tekstów niż w tym roku, jednak zależy to od wielu czynników, m.in. od mojej aktywności na Outrave. Na razie życzmy sobie tego, żeby rynek muzyczny w najbliższym czasie nie był jedynie ilustracją biblijnej prawdy: "Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma."
Pharrell Williams i Justin Timberlake - w tej lub innej roli trzęsą już trzecią dekadą...
Znakomite podsumowanie, Kordian! Gratuluję ;-)
ReplyDeleteŚwietne podsumowanie roku, nie pominąłeś niczego :)
ReplyDelete