Friday, December 16, 2022

Muzyczna autobiografia odc. 7


Wiosną 2005 roku miałem w głowie tylko jedno - wyjechać jak najdalej od Gdyni, aby pozbyć się przykrych wspomnień.

Podobnie jak przez następne kilka lat nie bardzo wiedziałem, co chcę robić w życiu, dlatego wybór studiów (dziennikarstwo na UW) oparłem na dość przypadkowych rozmowach z kolegą z internatu i nauczycielem historii oraz dotychczasowych doświadczeniach (razem z tatą prowadziliśmy już cztery lata rubrykę sportową w lokalnym tygodniku). Perspektywa edukowania się na uczelni z tak długą tradycją napawała mnie dumą, ale wytrzymałem tam niewiele ponad semestr. Przede wszystkim pojawiła się szansa studiowania translatoryki, czyli tłumaczeń języka angielskiego, bliżej domu - na Uniwersytecie Gdańskim. Poza tym dokuczała mi dekadencka atmosfera tego kierunku - ciągłe powtarzanie, że dziennikarstwa nie da nauczyć się teoretycznie (z tym akurat trudno się kłócić) i ostrzeganie nas, że jeżeli znajdziemy pracę w zawodzie to tylko w "Fakcie" (mi się to kompletnie nie sprawdziło). Niektóre tematy spędzających na przełomie 2005 i 2006 sen z oczu ludzi z tego światka wydają się dziś kompletną abstrakcją, np. perspektywy przetrwania tygodnika "Ozon" i tabloidu "Nowy Dzień". Mnie bardziej dołowały kolejki do ksero i godziny jednego z wykładów pokrywające się z lektoratem z niemieckiego...

Mieszkałem na stancji u wakacyjnego znajomego z taty z Krynicy Morskiej na przedwojennej kolonii WSM przy Suzina na Żoliborzu, niedaleko od miejsca wybuchu powstania warszawskiego i urodzenia Lecha Kaczyńskiego. Kwatera miała specyficzne położenie - nieco poniżej poziomu sąsiedniego trawnika, dość daleko od ulicy, od której podwórko dzieliła ciężka krata. Te klaustrofobiczne realia zaowocowały na wiosnę koszmarnym snem o moim udziale w ekshumacji zwłok powstańców z 1944. Najważniejszym elementem mieszkanka szybko stał się dla mnie telewizor z czymś, na co nie miałem szans w Sztutowie - dostępem do kablówki, w tym kilku kanałów muzycznych.

W tym czasie nadal mocno udzielałem się na forum.80s.pl i czerpałem z tego dużo radości, więc najbardziej zainteresowało mnie MTV Classic. Przeżyłem chwile grozy, gdy późną jesienią pojawiło się ogłoszenie, że zastąpi je VH1 i położy nacisk na przeboje lat 90. Trochę brakowało mi później wieczornych dwugodzinnych bloków tematycznych (na pewno tematem jednego z nich były duety, innym "piękne widoki", ale bez erotycznego podtekstu, z tego drugiego pamiętam tylko Hold On Wilson Phillips), jednak obawy okazały się płonne. Półgodzinny program "So 80s" dość często pojawiał się w ramówce, nie brakowało też utworów z tej dekady w blokach z "mydłem i powidłem". Układający playlisty cenili m.in. przynajmniej niektóre utwory Kate Bush, Tears For Fears, Simple Minds, Soft Cell, duże wrażenie zrobiło też na mnie pierwsze spotkanie z The Jam - klip do That's Entertainment. Im dłużej oglądałem ten kanał, tym częściej żartowałem, że jego twórcy mają ogromną słabość do "pięciu B" - Bjork, Becka, Blur, Beastie Boys (Erykah) Badu. Wtedy zdecydowanie wolałem prostsze melodie, ale czy dałoby się wymyślić bardziej wyrafinowaną muzyczną dietę? Dorobek tych wykonawców często pojawiał się m.in. w rekomendacjach muzycznych gości zapraszanych do studia na początku 2006. W tym gronie wyróżnił się w moich oczach promujący młode brzmienia gitarowe (m.in. Franz Ferdinand, Interpol, The Futureheads, BabyshamblesMuniek Staszczyk. Z gwiazd lat 90. pojawiał się w tej stacji często również Lenny Kravitz.

Oprócz teledysków VH1 emitowała też tłumaczone z angielskiego rozrywkowe programy dokumentalne, głównie z cyklu Retrosexual, tak maniacko pocięte montażowo, że poza przebrzmiałymi celebrytami mruczącymi "tooo byłooo ciaacho", trudno było z nich wyłowić jakąkolwiek treść. Około północy można było obejrzeć odcinki seriali "Beavis & Butthead" i "Daria". Uczennica w okularach była dla mnie zbyt sarkastyczna, ale przygody głupkowatych fanów metalu bawiły mnie do łez. Dzisiaj pewnie ich pogardliwych stosunek do nauczycieli byłoby mi trudniej strawić ;) Gwoli ścisłości, ich sławne wideorecenzje nie były emitowane, za to w przerwach między odcinkami można było obejrzeć klipy, które chyba programistom wydawały się wyjątkowo zabawne lub szalone (Three Little Pigs GreenjellyNice Weather for Ducks Lemon Jelly, Liar Harry Rollins Band).

Drugim programem, którego oglądanie zajmowało mi najwięcej czasu, było 4Fun TV. Ta telewizja zaskarbiła sobie moje łaski przede wszystkim emitowanym przynajmniej dwa razy dziennie blokiem rockowym, który ku mojej irytacji obejmował także reggae. W okresie mojego zamieszkania w Warszawie jego powerplayami były Fix You ColdplayPhotograph Nickelback i All The Things That I've Done The Killers, dużo było System of A Down (B.Y.O.B to wybitnie nie jest mój ulubiony typ muzyki tanecznej) i Nightwish, poczuciem humoru wyróżniały się D.O.A Foo Fighters No One Knows Queens of the Stone Age oraz obrazki promujące drugi album The Darkness, a szykiem w stylu emo - Helena My Chemical Romance i All That I've Got The Used (mniej szykownie, ale w te same struny uderzało Scars Papa Roach). Sporą popularnością cieszyło się także My Dice słoweńskiej grupy Siddantha, przez wiele tygodni numer jeden rockowej listy przebojów radiowej Jedynki. Cieszyła mnie promocja numerów szwedzkiego synth-popowego tria Lowe, o którym w swoim czasie napiszę więcej w cyklu tłumaczeniowym. Często na ekranie pojawiali się wykonawcy znani głównie z jednego utworu o zapadającym w pamięć teledysku (The Hellacopters, Glukoza i ich okropne Schweine). W godzinach nocnych na ekranie pojawiały się różnego rodzaju propozycje eksperymentalne i chilloutowe, m.in. Vienna UltravoxMaid of Orleans OMD i Such a Shame Talk Talk.

Na drugim biegunie repertuaru 4Fun TV znajdowały się propozycje do Parszywej Trzynastki, czyli programu służącemu szydzeniu z muzyki jakoby wyjątkowo słabej. Dominował wśród nich toporny dance (Uniting Nations, popadające w zapomnienie Groove Coverage), było All About Us z drugiej płyty T.A.T.U, ale nabijano się też z Just Feel Better Santany i Stevena Tylera oraz The One I Love Davida Graya, podejrzewam więc, że wytwórnie zgłaszały tam wszystko, co nie mogło liczyć na promocję gdzie indziej. Prawdopodobnie latem 2005 w trzynastce mieścił się solowy singel Andy'ego Bella z Erasure Crazy, którego wtórność bezlitośnie obsmarował komentator UK Charts James Masterton. Posłuchajcie sami na załączonej playliście, odnoszę wrażenie, że nie był gorszy od wielu popularnych kawałków macierzystego duetu. Rysunkowych seriali Piesek Leszek, Miś Push-Upek i Generał Italia starałem się nie zauważać.

MTV Polska miała bardzo kiepską reputację wśród użytkowników forum.80s.pl jako siedlisko prostackich reality shows, jednak w tym okresie nadawała jeszcze względnie dużo teledysków. Najczęściej trafiałem na polskich wykonawców, którzy w Stanach Zjednoczonych byliby określani jako Adult Alternative: Kult, Hey, T. Love i Pidżamę Porno. Poza tym w mojej pamięci pozostał głównie kiepski prezenter metalowej Hell's Kitchen, a paradokumenty (np. Pimp My Ride z Xzibitem) miały trochę uroku, kiedy budowały poczucie własnej wartości młodych uczestników. Można było zobaczyć np. autora Funkytown Stevena Greenberga przekonującego się do hip-hopu. Za to beznadziejnie zestarzał się show o urządzaniu pokojów nastolatków, w którym każdy motyw retro był piętnowany jako obciach. Nie zaglądałem też za często na Vivę Polska, gdzie prym wiodła prezenterka o pseudonimie Gosh ciągle porównująca jakieś gwiazdy do Jimmiego Hendrixa i Franz Ferdinand (skądinąd słusznie) i Jaro z programu analizującego z przymrużeniem oka teksty aktualnych zachodnich hitów (typ humoru podobny zresztą do Parszywej Trzynastki).

Z zachodnich stacji Viva "jeden" emitowała teledyski w formule Total Live Request. W przeciągu tych kilku miesięcy największymi wydarzeniami w światowej muzyce pop były nowe albumy Madonny, Robbiego Williamsa, Sugababes Seana Paula oraz debiut Rihanny, która już na etapie Pon de Replay wydawała się megapopularna. If It's Lovin' That You Want pamiętają chyba głównie wierni fani Barbadoski, a wtedy miałem duży żal do tego utworu, kiedy w ostatniej chwili wskakiwał przed Walk Away Franz Ferdinand albo My Doorbell The White Stripes ;) Częstotliwość emisji była mniej więcej zgodna z pozycjami na niemieckiej liście przebojów. Wydawało mi się, że faworyzowani byli tylko The Bloodhound Gang (Uhn Tiss Uhn Tiss Uhn Tiss bardzo mi się kojarzy z Master & Servant Depeszy, ale przynajmniej formalnie go nie sampluje...) Ciekawostką był blok teledysków „dla dorosłych”. W ten sposób po raz pierwszy zetknąłem się z Pitbullem (wtedy współpracującym z Ying Yang Twins) oraz chwalonymi mocno w Teraz Rocku The Cooper Temple Clause (konkretnie Blind Pilots). Sporo miejsca mieli też dla Aphex Twin.

Co do lokalnych wykonawców, oczywiście była to era Tokio Hotel, których hejtowanie zawsze uważałem za przesadzone. Dziś, gdy ponad połowa piosenek promowanych w stacjach „rockowych” jest zbudowana wokół basu i klawiszy, programiści pewnie uznaliby ich za metalowych dzikusów (czas przeszły świadomy, bo po uzyskaniu pełnoletności Kaulitzowie nagrywali też umiarkowanej jakości electropop). Oczywiście, było już wtedy sporo hip-hopu, np. Seeed i Sido, których największe sukcesy miały dopiero nadejść. Ten drugi debiutował kawałkiem świątecznym, w którym oskarżał świętego Mikołaja o przynoszenie „szajsu typu scyzoryk”. Z niemieckiego pop-rocka najczęściej pojawiali się Silbermond i Rosenstolz. Chipz i Bannaroo dali ostatnie tchnienie euro dance'owi w odsłonie bubblegum. Album Rosenrot utrzymał gwiazdorską pozycję Rammstein. Odkładka „Teraz Rocka”, na której pojawili się w kostiumach do klipu z tytułowego utworu przyczyniły się do tego, że przestałem kupować ten miesięcznik, choć pewnie nie był to jedyny powód. No i wyszła nowa płyta Scooter ;) „Take care to get what you like or you will be forced to like what you get” z Apache Rocks the Bottom! to dość sensowna przestroga...

Viva Plus to znowu dominacja reality shows (m.in. "Britney & Kevin: Chaotic") oraz programy, w których prezenterzy być może mieli coś ciekawego do powiedzenia o muzyce, jednak robili to w tak szybkim tempie, że nie było w stanie niczego z tego zrozumieć. Największą atrakcją był wieczorny format Get the Clip, szczególnie w odsłonie Retro (nie pamiętam niestety, w jaki dzień tygodnia, prawdopodobnie we wtorek). Można było głosować na piosenki z bardzo różnych gatunków. Sporą reprezentację miał Britpop i brzmienia pokrewne (Bittersweet Symphony, Song 2, Wonderwall, Bohemian Like You). Z wykonawców niemieckojęzycznych pamiętam Sie ist weg Die Fantastischen Vier i Junimond Rio Reiser (Viva nadawała też wersję bardzo sympatycznej grupy Echt, o której wiedziałem od Juliana). Z lat 80. największym wzięciem cieszyły się: majestatyczne Shout, Blue Monday i Crazy for You Davida Hasselhoffa, choć był to mniejszy hit niż jego wersja Looking for Freedom Marca Seaberga (skądinąd utwór ten napisał niejaki...Jack White), a z lat 90. - I'll Never Break Your Heart Backstreet Boys i Right in the Night Jam & Spoon. Znacznie mniej było chętnych do wysyłania SMS-ów na Pray Take That. Dla fanów eurodance było United (na VH1 widziałem też teledysk do Life on the Streets - Prince Ital Joe bardzo by pomógł autotune), Das Boot i Tears Don't Lie Marka 'Oh (melodia ta jest znana w innych krajach jako Soledad (When the Child Is Born), a inspiracją dla coveru był na pewno przebój Michaela Holma z 1974 Tränen lügen nicht). Sporo propozycji obracało się w klimatach queerowych. Przede wszystkim byli to wcześniej nieznani mi Army of Lovers z Crucified i Obsession (pierwsze zetknięcie z imagem ich wokalisty Jean-Pierre'a Bardy to chyba dla każdego lekki szok, a lider i późniejszy twórca Bodies Without Organs Alexander Bard czasem bywa w Polsce jako...profesor socjologii), ale też Tainted Love i Smalltown Boy.

Stare teledyski można było także obejrzeć w odsłonie Number Ones, chyba w poniedziałki. Zazwyczaj były to I Wanna Dance With Somebody, Take on Me i Tonight New Kids on the Block, co było o tyle dziwne, że ten ostatni hit nie zaszedł na szczyt list przebojów w żadnym kraju! Dominowały wtedy jednak kawałki, które „rządziły" w Niemczech rok lub pół roku wcześniej, czyli w tym okresie np. Free Like the Wind zwycięzcy premierowego niemieckiego Idola Alexandra. Z Get the Clip: Rock pamiętam tylko My Chemical Romance (przede wszystkim I'm Not Okay (I Promise) i wymierzone w biznes muzyczny Y'All Want a Single Korn (teledysk może zafrapować nie tylko fanów nu metalu). Swoją reprezentację mieli hołubieni przez pewną część użytkowników forum80s.pl wykonawcy melodyjnego hard rocka z Finlandii (Negative, HIM – kolejna grupa, której nie potrafiłem hejtować, kiedy było to modne). Był też na pewno format Sexy Girls.

Najbardziej statyczną playlistę ze wszystkich znanych mi stacji miał francuski MCM Top. Moi kumple z forum80s.pl ubolewali, że nie miałem dostępu do MCM Pop, które nadawało sporo muzyki z lat 80. (nawet jeśli pod hasłem Pop Kitsch). Francuska lista przebojów przeżywała wtedy okres fascynacji Crazy Frogiem, który miał tam aż trzy numery jeden (a w Nowej Zelandii jeszcze więcej!). Znalazł naśladowców w postaci Michael the Turtle i Pinokio (popularnego także w Niemczech). Na tym kraju także piętno odcisnęły konkursy telewizyjne, np. w postaci Paris Latino w wykonaniu uczestników Star Academy 2 oraz bardzo figlarnego i zaraźliwego Nolwenn Ohwo! Nolwenn Leroy, którego dźwięki towarzyszą mi do dziś. Cotygodniowy półgodzinny program rockowy miał bardzo „softowy” charakter. Pojawiali się tam Keane, Kyo, Simple Plan, był to mój pierwszy kontakt z Indochine, a The Killers i Starsailor – w tanecznych remiksach! (ale przecież z Jacquesem Le Contem nie można się kłócić...) Na pochwałę zasługuje na pewno prezentacja listy sprzedaży albumów.

Naturalnie, spędzając tyle czasu przed telewizorem bardzo rzadko miało kontakt z radiem. Kilka razy wypróbowałem bardzo wtedy młodą ESKĘ Rock i trafiałem na bardzo podobające mi się rzeczy – Somewhere Only We Know, I Believe in a Thing Called Love, Rebellion (Lies), które z miejsca podbiło serce mojej mamy oraz Special Mew, czyli pierwszy kontakt z zespołem mocno promowanym przez Sylvię z forum80s, który szybko stał się dla mnie bardzo ważny. Gdybym wytrzymał w Warszawie więcej czasu, pewnie w kolejnym miesiącach miałbym wiele styczności z nową muzyka Red Hot Chilli Peppers oraz Pink. Tytuł jej krążka I'm Not Dead wydawał mi się bardzo zabawny, bo prawdziwy po kiepskich wynikach sprzedażowych Try This. To jeszcze nie była ta „Pink, której jest za dużo w radiu”, na którą pomstowała Muzyczna Galaktyka.


W następnym odcinku dojdzie jeszcze element układanki mojego gustu – YouTube, ale chciałem wspomnieć o jeszcze jednym ważnym dla mnie wtedy wydarzeniu. Wybrałem się na spotkanie z perkusistą Pink Floyd Nickiem Masonem w Empiku (chyba Junior). Muzyk przyjechał do Polski promować swoje wspomnienia – tak energicznie, że zgodził się na złożenie autografu jedynie ich nabywcom. Pytania z sali były dość prostackie, np. wątpię, żeby Mason przejmował się podobieństwem Orła cień do Lost for Words. Nie był przygotowany na pytanie, jaką piosenkę macierzystej grupy polecałby do szybkiej jazdy samochodem, chociaż posiada kolekcję wyścigówek (rzucił: chyba Run Like Hell). Jak wynikało z notki Wiesława Weissa o wizycie, profesjonalni dziennikarze nie byli bardziej kreatywni, ale najważniejsze, że spotkanie odbyło się w miłej atmosferze.

1 comment: