Jako bloger regularnie przekonuję się, że łatwiej jest coś z fantazją wyśmiać niż przekonująco pochwalić. Superlatywy często brzmią fałszywie, a na pewnym etapie zdobywania zaufania czytelników hasło "dobre electro" (rock, pop, niepotrzebne skreślić) wystarczy za cały komentarz. Zespołem, który tak lubię, że trudno mi o nim mówić bez uciekania się do banałów typu "superprzebojowy", "idealnie trafia w mój gust" i "perfekcyjne melodie" jest amerykańska grupa Passion Pit. Ewentualnie mógłbym ich nazwać koryfeuszami szynszyl-popu, ale już wiem, że niektórych ta etykietka drażni (poza tym pamiętajmy, że moda na facetów o tej barwie głosu ma dłuższe tradycje, zapoczątkował ją chyba Phoenix). Cóż, jeśli tak bardzo lubi się jakiś projekt i chce go promować, trzeba próbować.
Poznałem go dzięki Roxy FM, którego playlista w 2011 r. miała dla mnie cztery asy atutowe: Forever and Ever, Amen The Drums, Heart in Your Heartbreak The Pains of Being Pure at Heart, Not in Love Crystal Castles z Robertem Smithem i właśnie To Kingdom Come Passion Pit. Singiel ten pochodził z debiutanckiego albumu kapeli z Cambridge w stanie Massachussetts Manners, który ukazał się w 2009 r. Mimo, że Cambridge to siedziba jednego z najlepszych uniwersytetów świata - Harvarda, żaden z muzyków na nim nie studiował. Wokalista i kompozytor repertuaru Michael Angelakos edukował się na Emerson College w Bostonie, pozostali członkowie grupy (gitarzysta Ian Hultquist, klawiszowiec Xander Singh, basista Jeff Apruzzese i perkusista Nate Donmoyer) - na Berklee College of Music w tym samym mieście.
Melodia na tyle mocno nie chciała opuścić mojej głowy (nie zrobiła tego do dzisiaj), że postanowiłem poszukać więcej na YouTube. Teledysk do tego numeru bardzo mi się spodobał, za to nie przypadła mi do gustu piosenka, którą zaproponowała mi wyszukiwarka serwisu, czyli Sleepyhead. Znalazła się ona już na epce Chunk of Change z 2008 r. i jako jedyna z niej trafiła na Manners - kosztem bardziej chwytliwych numerów (przede wszystkim Smile Upon Me).
Przypomniałem sobie o Manners dopiero wiosną 2012 roku. Już po pierwszym przesłuchaniu awansowała do grona moich ulubionych płyt, przynajmniej ostatnich lat. Trudno wymienić wszystkie mocne punkty, nie łatwiej wytknąć słabe, ale chyba najbardziej zapadły mi w pamięć pierwszy singiel The Reeling, Eyes Like Candles i Moth's Wings (a może to jednak było Little Secrets :). Naturalnie z miejsca wzrósł apetyt na kolejny krążek, który ukazał się 20 lipca poprzedniego roku. W tym samym czasie zespół znalazł się na pierwszych stronach alternatywnych serwisów również dlatego, że Angelakos przyznał się do rozdwojenia jaźni, które zdiagnozowano u niego, kiedy miał 17 lat.
W przypadku Gossamer też coś nie kliknęło. Po pierwszym zapoznaniu się z materiałem do gustu przypadła mi tylko jedna piosenka - Hideaway (wiem, że nie jest to dobra reklama, jednak za każdym razem, kiedy ją słyszę, przypomina mi się Papa Dance). Obawiałem się, że zespół jest skończony, a odwołanie trasy koncertowej z powodu problemów zdrowotnych lidera dodatkowo go pogrzebie. Na szczęście w październiku na forum Muzyczna Galaktyka odbyła się kolejna edycja konkursu Miastowizja i jeden z uczestników, Michał zgłosił do swoich eliminacji krajowych m.in. singiel Take a Walk. Podejście "na świeżo" poskutkowało i nagle okazało się, że Gossamer to taka sama perła jak Manners (przynajmniej moim zdaniem)! Okazało się, że styl, który wtedy mnie uwiódł, można było jeszcze bardziej dopracować. Piosenki Passion Pit przypominają mi sceny z Umpa-Lumpami w Charliem i fabryce czekolady: Michael śpiewa niby niepozorną melodię na bazie instrumentów klawiszowych, a w refrenie nagle wszystko piszczy, skacze i tańczy, jakby ożył chór pluszowych zabawek. Kwintescencją tej maniery jest dla mnie czwarty singiel z Gossamer - bardzo życiowy Carried Away, ilustrowany zabawnym wideo z Sophie Busch jako partnerką wokalisty, Love Is Greed, które nie miało takiego statusu, jednak ku oburzeniu regulaminowych purystów pomogłem mu zdobyć pierwsze miejsce w Club Chart oraz wspomniane Hideaway. Uwielbiam również elegijne It's Not My Fault, I'm Happy. (jak widać, z całą sympatią przede wszystkim dla I'll Be Alright, zupełnie inaczej dobrałbym utwory promujące to CD...)
Gossamer okazał się całkiem pokaźnym sukcesem rynkowym. Płyta doszła do 4 miejsca notowań Billboardu, Take a Walk (pewnie pomógł mu fakt, że Michael nie zaprezentował w nim pełnej rozpiętości swojego falsetu) - do 84 pozycji wśród najpopularniejszych utworów, 5 lokaty na Billboard Alternative Songs i 9 - na Billboard Rock Songs. Formacja korzysta z każdej okazji, aby obronić miejsce w świadomości Amerykanów - bonusowy kawałek American Blood trafił na quasi-soundtrack do filmu Iron Man 3, fani dostają covery (fun.) i remiksy (St. Lucia, Portugal. The Man) innych wykonawców, a ostatnio epkę z alternatywną wersją Constant Conversation, niestety bardzo łupanym remiksem Carried Away Dillona Francisa (o wiele lepiej brzmi ostatnio z Totally Enormous Extinct Dinosaurs) i nowym utworem - balladą Ruin Your Day. Do pełni szczęścia brakuje tylko koncertu w Polsce...
***
Dlaczego postanowiłem w tym wpisie napisać również o Yeaseyar? Wydaje się, że niewiele łączy te dwa zespoły. Obydwa pochodzą z USA, grają indie pop, a ich single figurowały w playliście Roxy FM w 2011 r. - jak już kilka razy pisałem, dla mnie Bardzo Trudnym Roku. Obydwa wydały płyty w 2012 r. i obydwa krążki mimo wcześniejszych podejść "odkryłem" dzięki miastowizyjnym propozycjom Michała. Pierwsze zetknięcie z kwartetem z Brooklynu miałem wręcz feralne. Jeżeli w swoim czasie czytaliście uważnie, pewnie domyślacie się, że w klipie Madder Red (Kristen Bell w roli żeńskiej!) dopatrzyłem się ni mniej, ni więcej tylko cierpiącej szynszyli."To tylko ziemniak" - uspokajała bohaterka przywołanego wyżej wpisu. Pod względem muzycznym płyta Odd Blood nie prezentowała się aż tak dziwacznie, szczególnie w porównaniu z debiutanckim krążkiem Chrisa Keatinga (wokalista, klawisze), Iry Wolfa Tutona (basista), Ananda Wildera (gitarzysta, wokalista) i Luke'a Fasano (obecnie perkusistą zespołu jest Cale Parks). All Hours Cymbals z 2007 r. to hipnotyczna mieszkanka folku, gospel i muzyki etnicznej z różnych stron świata, głównie Azji. Trzy lata później muzycy postawili na prostsze formy, także ze względu na głos Keatinga kojarzące się z r'n'b (Love My Girl), ale także inspirowane reggae (Ambling Alp - skądinąd niedawno dowiedziałem się, że "krocząca turnia" to przydomek przedwojennej włoskiej gwiazdy boksu Primo Carnery), francuskim electro (O.N.E. - jedyny jak na razie utwór grupy, który znalazł się w Wlk. Brytanii w singlowym Top 200, pod tym względem Passion Pit mieli więcej szczęście, o ile można tak nazwać 99 miejsce The Reeling), bluesem i rock'n'rollem (Strange Reunions, Mondegreen).
Członkowie zespołu uważają, że ich ostatnie dzieło, ubiegłoroczny Fragrant World to bardziej eksperymentalny projekt niż Odd Blood. Nie do końca się z tym zgadzam, szczególnie że ten longplay wydaje mi się bardziej jednorodny stylistycznie, jakby skrojony pod tych, którzy dobrze bawili się na koncercie Autre Ne Veut na tegorocznym Off Festivalu. Różni je przede wszystkim mniej lub bardziej oszczędne użycie elektroniki (Daftpunkowe trzaski w Devil and the Deed, Bollywoodzki początek w No Bones). Najbardziej przebojowy jest ostatni singiel - Reagan's Skeleton (jakoś nie wyobrażam sobie takiej piosenki o amerykańskim prezydencie z Partii Demokratycznej, szczególnie że kilka lat wcześniej mieliśmy zjadliwe Love of Richard Nixon Manic Street Preachers). Moją koleżankę zauroczył ostatni utwór na płycie - Glass of the Microscope (rozmyte wokale kojarzą mi się z pięknym Hide and Seek Imogen Heap).
Yeasayer pracują obecnie nad nową płytą. Niedawno opublikowany utwór Don't Come Close, który znalazł się na ścieżce dźwiękowej do gry Grand Theft Audio V, nie porwał mnie, ale znając nieobliczalność tej załogi nie chcę (choć mam ochotę) prorokować, że na pewno czeka nas powtórka z (niezłej) rozrywki, czyli Fragrant World ;)
Już niedługo kolejne blogowe szaleństwa :)
No comments:
Post a Comment