Sunday, June 2, 2013

Suplement do felietonu: emo bez emo?

Nie wspominałem chyba tu jeszcze o tym, ale prawdopodobnie mieliście już ukazję przeczytać mój tekst pt. Jeszcze nowsza fala (podtytuł nie pochodzi ode mnie i z każdym tygodniem identyfikuję się z nim coraz mniej), który ukazał się na portalu plwolnosci.pl. Pierwotny plan jego wykorzystania był nieco inny (myślałem o mediach papierowych), ale z perspektywy czasu niebywale się cieszę, że "ozdobił" ze swej natury poświęconym rozważaniom o innym charakterze dział analiz. W dużej mierze stanowi on przystosowane do potrzeb nie pasjonującego się muzyką pop czytelnika  rozwinięcie znanego już Wam felietonu This is Jessie Ware world we live in. W blogowym wpisie zabrakło jednego z zarysowanych na plwolnosci wątków, który rozbiłby spójność pierwotnej wersji, ale-jak widać-w ciągu dwumiesięcznego względnego internetowego postu temat chodził mi na tyle mocno po głowie, że postanowiłem się podzielić swoimi obserwacjami. Chyba dobrze się stało, że ten moment zbiegł się z premierą debiutanckiej płyty Dawida Podsiadły, który moim zdaniem aczkolwiek gra muzykę, której brzmienie automatycznie kojarzy się z Polską (kwestia akompaniatorów?), zdaje się prezentować filozofię artystyczną zbliżoną do niektórych brytyjskich wykonawców, o których chcę napisać.

Zastanawiałem się mianowicie, do jakich technik uciekają się wyspiarscy artyści obracający się w stosunkowo tradycyjnych gatunkach muzycznych, jak rock i folk, aby przebić się w zalewie popu rodem z X Factora, rodzimych czarnych brzmień i importu "ludożerki" zza Atlantyku. Najczęściej okazuje się, że emisja piosenek w radiu, reklamach, grach komputerowych i serialach TV to za mało, aby zaistnieć choćby w UK Top 100. Mało kto ma też szczęście doczekać się porywającego wykonania swojego utworu w talent show, a najczęściej mogą się z tego cieszyć rockowcy z USA (Kings of Leon, Goo Goo Dolls). Czasami da się skorzystać na milczeniu grupy Coldplay, jedną w taką lukę może z natury rzeczy wcisnąć się tylko jeden zespół. Myślę tu oczywiście o Bastille, co mnie średnio cieszy, ponieważ lubię tylko tytułowy singiel z ich płyty Bad Blood.

Pozostaje więc to, co muzykom pomagało zawsze, czyli uroda i zapadające w pamięć teledyski. Sam mam często wyrzuty sumienia, że dokonania Niny Nesbitt, Gabrielle Aplin czy Amy MacDonald na dzień dzisiejszy nie mieszczą się w moim guście, ale od samych wokalistek wręcz nie mogę oderwać wzroku. (Przy okazji: jeśli uznacie to za stosowne, pomóżcie mojej followerce z Twittera spełnić swoje marzenie. Jak widać, jest obdarzona niepospolitym wdziękiem, no i jest z Australii :D) Jeżeli zaś mowa o klipach, wydaje mi się, że kilka nadziei brytyjskiego indie wybrało podobny sposób rywalizacji z tabunami skąpanych w szampanie modelek w bikini.

Np. teledysk promujący debiutancki singiel laureata przyznanej podczas tegorocznych BRIT Awards nagrody krytyków Toma Petera Odella (ur. 24 XI 1990 w Chichester) Another Love stanowi kronikę znajomości tkwiącego statycznie w fotelu muzyka (zmienia się tylko jego wyraz twarzy i oczywiście ton głosu) z pewną dziewczyną. Zaczyna się niewinnie, ale kończy zdemolowaniem przez nią pokoju (swoją drogą, strasznie nie doceniłem tej kompozycji, kiedy się ukazała...). Godnej pozazdroszczenia roli nie odgrywa też przeurocza (mimo, że generalnie kobiecość kojarzy mi się z przynajmniej nieco pełniejszymi kształtami ;), modelka występująca w wideo do Still londyńskiej grupy Daughter z płyty If You Leave. To, co wykonuje przed kamerą, trudno określić inaczej niż jako bodaj najsmutniejszy striptiz w historii. Panie, które uważają, że na widok takiej ignorancji ze strony chłopaka obudziłyby się w nich inne uczucia, niż rozpacz i rezygnacja, mogą z kolei identyfikować się z klipem Indiany z Nottingham Smoking Gun. Pokazuje on z czym może liczyć się facet przesadzający z pasją do gier telewizyjnych :)







Można powiedzieć, że to przypadek, że kilku obiecujących wykonawców w krótkim odstępie czasu nakręciło teledyski prezentujące skrajne stany emocjonalne. Wydaje mi się jednak, że w przypadku dublińskiego kwartetu Kodaline można już mówić o pewnego rodzaju strategii. Większość firmowanych przez nie obrazków przedstawia podnoszące na duchu historie (High Hopes, Perfect World), jednak chyba największy rozgłos zdobył ten najsmutniejszy - do All I Want. Jego bohaterem jest podkochujący się w blond koleżance z biura mężczyzna o zdeformowanej twarzy. Oglądamy jego cowieczorną samotność po powrocie do domu, drwiny innych pracowników, którzy zazdroszczą mu nagród od szefostwa. W kulminacyjnym momencie bohater zauważa zaczepki pod adresem obiektu swojego uwielbienia. Dochodzi do bójki, z której wychodzi obronną ręką. Dogania koleżankę i dochodzi do tego, o czym marzył przez tak długi czas i czego mu od początku życzyliśmy...







Same opisywanie tego wzrusza. Tym bardziej, że sam identyfikuję się z tą postacią. Nie ze względu na zniekształconą twarz, lecz dlatego, że również pracowałem w biurze z pewną atrakcyjną blondynką (CIAP, CIAP!), przeżywaliśmy razem różne historie, ale niestety zabrakło happy endu jak z tego teledysku... Tak, czy owak warto się zastanowić skąd takie nagromadzenie wyciskaczy łez? Potrzeba wzruszeń niewątpliwie jest obecna w ludziach w każdej epoce historycznej, brytyjska popkultura też dostarcza na nią odpowiedzi nie od dziś (Coldplay na początku kariery ironicznie nazywano "zespołem, który czuje Twój ból"). Wydaje mi się, że jednak przynajmniej częściowo najnowszy brytyjski folk i "akustyczny" rock próbuje wypełnić lukę po spadku popularności bardzo żywotnego na początku tego stulecia amerykańskiego emo popu. Mimo czasami stojącej na granicy dobrego smaku i psychologicznej manipulacji otoczki, osobiście mam spory sentyment do tego stylu, który zrodził sporo chwytliwych melodii, czyli tego, co cenię w muzyce najbardziej :) Część gwiazd nurtu próbuje powrócić, inne są już bardziej "pop" niż "emo", o czym prawdopodobnie również niedługo napiszę...

No comments:

Post a Comment