Mam nadzieję, że wierzycie w moją dozgonną miłość do muzyki pop. Niestety, nie wszyscy ludzie, z którymi mam do czynienia poza blogiem w to wierzą, a chyba też nie wszyscy moi czytelnicy są o tym przekonani. Kilka razy zdarzały mi się sytuacje, kiedy to wieczorową porą słuchałem właśnie popu (pewnie był to Frankmusik albo Roisin Murphy), aż tu nagle pojawiał się złowieszczy dżingiel czata na Facebooku i wyskakiwał awatar z charakterystyczną blond czupryną, okularami i słowami: "Ty jesteś uprzedzony do Britney!" Po takim dictum oczywiście trudno mi było zasnąć, ale niestety - nie jestem w stanie wszystkich gatunków muzyki rozrywkowej równie mocną sympatią. Nie mam aż tak podzielnej uwagi, do tego dochodzą jeszcze złe wspomnienia związane z różnymi piosenkami i wykonawcami. Niektórych z Was na pewno dziwi moje dość cyniczne podejście do ostatniego szumu wokół Beyonce, Destiny's Child i Justina Timberlake'a, jakie prezentowałem na Iwelynne Music News i moim nowym koncie Twittera, do którego obserwowania bardzo serdecznie Was zapraszam. W rzeczywistości nie mam jakichś konkretnych zarzutów pod adresem tych artystów. Po prostu mieli oni pecha odnosić wielkie sukcesy w latach 2003-2007, które były dla mnie fatalne pod wszystkimi możliwymi względami (wyjątkiem był rok 2005 i to również trochę odbija się na moich gustach ;)
Cóż, każdy ma jakieś słabości, często zupełnie irracjonalne. Jednak w 2012 udało mi się przełamać kilka barier, które wydawały mi się do nie do pokonania. Wydaje mi się, że opisanie tego procesu w porządku chronologicznym będzie dla Was ciekawsze od obiecywanego kiedyś Top 10 Mainstream i rankingu remiksów. Ostrzegam, że to będzie mój najbardziej osobisty wpis od czasu Fenomenu CIAPY, który skądinąd z perspektywy czasu poza główną ideą uważam za dość średni, ale zaczynający go disclaimer uważam za nadal aktualny :)
Wszystko zaczęło się od meniego. Wspominałem Wam już o Mariuszu przynajmniej raz, ale przypomnę, że to jeden z pierwszych fanów Jessie Ware, jakich poznałem (na razie tylko online) i jeden z moich ulubionych muzycznych dyskutantów. Poznaliśmy się na Muzycznej Galaktyce, dlatego kwestią czasu była moja wizyta na jego prywatnej liście przebojów. To, co zobaczyłem, mocno mnie zaskoczyło - poza posiadającą sporo punktów stycznych z moim gustem częścią alternatywną zauważyłem osobną część klubową, w której roiło się od zupełnie mi obcych etykietek stylistycznych. Z tej magmy udawało mi się wyłowić jedynie słowa "mix", "remix", "house" i "trance" oraz nazwisko Armina Van Buurena. Doprawdy zadziwiająca rozpiętość stylistyczna, jak na chłopaka, który jednocześnie ma większe serce do mrocznego gitarowego grania niż ja. Kiedy poruszyłem ten temat, Mariusz by zdziwiony, że w ogóle zainteresowała mnie ta "działka", ale po kilku moich zapewnieniach o miłości do italo disco i pokrewnych gatunków zgodził się być moim przewodnikiem po świecie muzyki klubowej, za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Gdyby nie on, jedynym klubowym akcentem 2012 byłby dla mnie ten oto zarażający optymizmem drum'n'bassowy kawałek, który w kwietniu gościł na szczycie UK Charts, a napisał o nim kilka słów Muzykobloger.
Wkrótce okazało się, że taki przewodnik był mi bardziej potrzebny, niż mi się wydawało. Pod koniec sierpnia dołączyłem bowiem do zabawy zwanej nomen-omen Club Chart. Wciągnął mnie do niej nieoceniony Dziobas, dlatego spodziewałem się przede wszystkim kontaktu z fanami indie rocka, jednak wkrótce przekonałem się, że niektórym głosującym nieobcy jest nawet brostep, którego ani ja, ani meni nie lubi (choć są wyjątki, o czym niżej), nie mówiąc o bardziej melodyjnych gatunkach muzyki tanecznej.
Cóż, każdy ma jakieś słabości, często zupełnie irracjonalne. Jednak w 2012 udało mi się przełamać kilka barier, które wydawały mi się do nie do pokonania. Wydaje mi się, że opisanie tego procesu w porządku chronologicznym będzie dla Was ciekawsze od obiecywanego kiedyś Top 10 Mainstream i rankingu remiksów. Ostrzegam, że to będzie mój najbardziej osobisty wpis od czasu Fenomenu CIAPY, który skądinąd z perspektywy czasu poza główną ideą uważam za dość średni, ale zaczynający go disclaimer uważam za nadal aktualny :)
Wszystko zaczęło się od meniego. Wspominałem Wam już o Mariuszu przynajmniej raz, ale przypomnę, że to jeden z pierwszych fanów Jessie Ware, jakich poznałem (na razie tylko online) i jeden z moich ulubionych muzycznych dyskutantów. Poznaliśmy się na Muzycznej Galaktyce, dlatego kwestią czasu była moja wizyta na jego prywatnej liście przebojów. To, co zobaczyłem, mocno mnie zaskoczyło - poza posiadającą sporo punktów stycznych z moim gustem częścią alternatywną zauważyłem osobną część klubową, w której roiło się od zupełnie mi obcych etykietek stylistycznych. Z tej magmy udawało mi się wyłowić jedynie słowa "mix", "remix", "house" i "trance" oraz nazwisko Armina Van Buurena. Doprawdy zadziwiająca rozpiętość stylistyczna, jak na chłopaka, który jednocześnie ma większe serce do mrocznego gitarowego grania niż ja. Kiedy poruszyłem ten temat, Mariusz by zdziwiony, że w ogóle zainteresowała mnie ta "działka", ale po kilku moich zapewnieniach o miłości do italo disco i pokrewnych gatunków zgodził się być moim przewodnikiem po świecie muzyki klubowej, za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Gdyby nie on, jedynym klubowym akcentem 2012 byłby dla mnie ten oto zarażający optymizmem drum'n'bassowy kawałek, który w kwietniu gościł na szczycie UK Charts, a napisał o nim kilka słów Muzykobloger.
Wkrótce okazało się, że taki przewodnik był mi bardziej potrzebny, niż mi się wydawało. Pod koniec sierpnia dołączyłem bowiem do zabawy zwanej nomen-omen Club Chart. Wciągnął mnie do niej nieoceniony Dziobas, dlatego spodziewałem się przede wszystkim kontaktu z fanami indie rocka, jednak wkrótce przekonałem się, że niektórym głosującym nieobcy jest nawet brostep, którego ani ja, ani meni nie lubi (choć są wyjątki, o czym niżej), nie mówiąc o bardziej melodyjnych gatunkach muzyki tanecznej.
(to akurat był spory hit, ale gdyby nie Club Chart przeszedłbym koło niego obojętnie)
Tak brzmią koszmary senne Mavoya ;)
Na zabawie w Club Chart upłynęła mi większa część jesieni. Aż nadszedł listopad i to o czym marzyłem przez cały rok, czyli wycieczka do Krakowa. I to wycieczka wyjątkowa, ponieważ oprócz tradycyjnego spotkania z Muzykoblogerem czekał mnie minizlot forum mycharts.pl. Zlot był bardzo udany (najbardziej podobał mi się moment, w którym cała nasza trójka w jednym momencie zasnęła: ja na jednej sofie, saferłel na drugiej, a Dziobas przy komputerze), ale w tym poście chciałbym się skupić na muzycznej otoczce spotkania z Hubertem. Mój kolega wie, co robi, nagrywając piosenki "z potencjałem" na kasety, które mają akompaniować jeździe samochodem. Nic tak nie łączy człowieka z muzyką jak wspólne przemieszczanie się. I Cry Flo Ridy z miejsca stało się naszym hymnem (pod "naszohymnowością" This Kiss Carly Rae Jepsen - się nie podpisuję, są pewne granice :P), a granie pasażerom autobusu w alejach Trzech Wieszczów Chasing the Sun The Wanted było po prostu bezcenne. Podchwyciłem też z tych kaset jeszcze wtedy niepromowane w Polsce Don't You Worry Child Swedish House Mafia (cóż za dodający nadziei refren!). A kiedy wróciliśmy z naszych eskapad do jego domu, już czekał na nas Justin Bieber z Nicki Minaj na jednym z telewizyjnych kanałów muzycznych. Takie już są uroki goszczenia u Muzykoblogera :) Jednak gdybym miał wybrać jedną piosenkę, która miałaby symbolizować te piękne dni, pewnie Hubert byłby mi wdzięczny za wybór jednego z singli promujących zeszłoroczny album pewnie jeszcze przez Was pamiętanej Delty Goodrem. Może to i kicz, i nic wybitnego, ale wtedy brzmiał świetnie także dla mnie! Oglądającie i słuchajcie, bo pewnie nie mieliście okazji (chyba, że odwiedzacie też Muzyko(b)log).
Pozostając przy wątkach Muzyko(b)logowych - już po powrocie z Krakowa wreszcie złapała mnie jedna z najpogodniejszych piosenek ze wszystkich wylansowanych do tej pory przez uczestników polskich "talent shows" - To mój czas Sabiny Jeszki. Właśnie - mimo mojego odwiecznego sceptycyzmu wobec polskojęzycznych tekstów to ta wersja do mnie przemówiła, nie zaś Good Times. Szkoda, że najwyraźniej wolimy namaszczone medialnie talenty w patetycznych balladach.
Nie oznacza to, że potępiam w czambuł wszystko, co nagrano nad Wisłą w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie myślę tu tylko o Kamp!, Uniqplan, Natalii Lubrano, czy Last Blush, w których ostatnim singlu wreszcie zacząłem się tak zasłuchiwać, jak na to zasługuje. Spodziewam się, że na pewną część radiowych hitów, które skorzystały na nowelizacji ustawy o radiofonii, zupełnie inaczej byśmy reagowali, gdyby wykonywali je zagraniczni artyści. Wtedy pewnie byłyby dla nas odpoczynkiem od tanecznej rąbanki, a nie kolejnym smętem (myślę, że dobrym przykładem jest Nad przepaścią Braci i Edyty Bartosiewicz). Poza tym wiosną powróciła Goya, co mnie zawsze cieszy, innych na pewno ucieszyła nowa płyta Ani i tak pewnie można by jeszcze powymieniać. Nie histeryzowałem szczególnie po zwycięstwie Dawida Podsiadły w X Factorze, ale podoba mi się jego podejście do kariery i duet z Tatianą Okupnik.
Domyślam się, że dla niektórych spragnionych kolejnych dawek indietronicki ten post to już "dużo za dużo", ale nie wyczerpałem tematu. Jest jeszcze przecież coś takiego, jak r&b, a po listopadzie był grudzień... Zapraszam niebawem.
ciekawy blog polecam znajomym ;) ...
ReplyDeletefajne podsumowanie no i bardzo ciekawe teledyski ;) !
ReplyDelete