Sunday, January 14, 2018

Ranking: Top 100 ulubionych singli z 2017


Korine - gdyby utworzyć na podstawie tych 125 utworów ranking artystów, wylądowaliby na drugim miejscu (za Laną Del Rey)

W tym roku tworząc ranking ulubionych singli trafiłem na nieznane wcześniej wyzwanie - musiałem w miarę sprawiedliwie ocenić kilkadziesięć utworów, które na bieżąco selekcjonowałem wrzucając do nich linki na Twitterze i Facebooku, a jeżeli bardzo mi się podobały - dodając do playlisty Elektroenergii na Spotify, jednak brakowało mi ściągi w postaci lokat na prywatnej liście przebojów, ponieważ we wrześniu zaprzestałem jej prowadzenia. Być może nie zauważycie tych dylematów, gdyż niestety co roku opublikowane później piosenki mają mniej szanse na zapisanie się w pamięci, więc zajmują niższe lokaty, co pewnie widać w "nieszczęśliwej dwudziestce piątce" kawałków, którym niewiele brakowało do zmieszczenia się w pierwszej setce.

Jak co roku, nie zabrakło singli, które odkryłem w ciągu roku, ale nie mogłem ich tu umieścić, ponieważ zostały wydane za wcześnie, czasem w ostatnich dniach grudnia 2016, jak I Know a Place Muny, radosne More Than Friends H O M E (nie mylić z samplującym En Vogue kiczem z UK Charts!), melancholijnie indierockowe Say Something Fond of Rudy, czy romantyczny synthwave z Dalekiego Wschodu - Say a Prayer Jerry'ego Galeries. W kilku przypadkach była to typowa spóźniona fascynacja czymś, co inni docenili o wiele wcześniej (Separate Lives Haelos, Honey Sweet Blossoms, Girls Field Harmonics, Break the Silence Milky Wishlake, Luxury Pr0files - to szczególnie bolesne przeoczenie, ponieważ track miał premierę już w 2014 r.) Niekiedy zawiniło przegapienie premiery (Cocoon Japanese Wallpaper, Don't Give Up on Me Satchmode, Cloudburst Airiel, In Reverse Mackintosh Braun - to z kolei singiel z 2015). A czasami po prostu w 2016 r. chętniej słuchałem czegoś innego niż te konkretne kompozycje (Comeback Kid Kasabian, kultowe już City of Stars Ryana Goslinga i Emmy Stone - w tych dwóch przypadkach lepiej zresztą mówić o promo trackach niż singlach, Timmy's Prayer Samphy - top płyt już niedługo..., Rocketfuel Thomstona z Nowej Zelandii).

Kilka utworów pominąłem, ponieważ nie były singlami, przynajmniej w klasycznym tego słowa znaczeniu. Nie natrafiłem też na informacje, że nazywał je tak artysta lub jego/jej label. I'm Perfect Passion Pit i wyborne nowofalowe My Passenger Missing Words to po prostu album tracki. To samo można w sumie powiedzieć o Stay (I Missed You) Bright Light Bright Light, choć w tym przypadku była to epka Cinematography II z przeróbkami filmowych przebojów. End of the Night Lykke Li można znaleźć na ścieżce dźwiękowej filmu Served Like a Girl, zaś Ach nie mnie jednej The Dumplings na płycie typu tribute nowOsiecka. Nie zapominajmy też o Our Destiny/Roadhouse Garden z reedycji Purple Rain Prince'a & The Revolution.


Jak przystało na statecznego okularnika, Croll nie jest szczególnie rozreklamowanym artystą, ale trzeba koniecznie docenić ten zwiewny power-popowy utwór.
Po prostu dobry indie singiel. Gdybym był w stanie napisać coś więcej, byliby pewnie wyżej :)
Świetnie zaśpiewany i zaaranżowany utwór, zaszedłby wyżej, gdyby był oryginałem, a nie coverem jednego z najpiękniejszych dokonań Alicii Keys.
Wokalista R&B z Waszyngtonu nagrywa już prawie od trzydziestu lat, co zapewniło mu kilka drobnych sukcesów na amerykańskich listach przebojów. Push promował ubiegłoroczny album Vulnerable.
Uważacie, że shoegaze nie ma rockowego powera? Posłuchajcie tych Japończyków...
Jeden z weteranów w zestawieniu, gdyż Porcupine Tree zaczynało już w latach 80. W 2017 roztaczał przed nami łagodne, przebojowe solowe oblicze.
Zespół, który wokalnie (jak tyle innych) może przypominać Fleetwood Mac, ale ma też coś z Paramore i życzę mu takiej atencji, jakiej zaznaje kapela Hayley Williams.
Rok temu zwracałem uwagę na mnogość indie nazw odwołujących się do płytkości. Panowie od Zurich zniknęli z mojego pola widzenia, za to znalazło się miejsce w rankingu dla electro-popowego duetu z Los Angeles.
Dość zakręcony, chłodny alternatywno-klubowy numer. Śpiewa Sage Redman, która wcześniej nagrywała solo.
Tak, jak napisałem w Tygodniku: ta piosenka przypomina mi czasy z początku wieku, w których wiele pop-rockowych zespołów z damskimi wokalami chciało być na siłę punkami, a nawet metalami, co manifestowało się np. symulowaniem kopania w kamerę na teledyskach :) Ale energia Riny jest autentyczna, dlatego piosenka zatrzymuje się w pół kroku przed popadnięciem w kicz.
RAC wydobył miłe dla ucha tony w doświadczonym wokaliście, który zazwyczaj moje uszy drażni. Szkoda, że na płycie EGO nie ma zbyt wielu tak zapamiętywalnych momentów.
Długogrający debiut nie spełnił wszystkich moich nadziei, ale bardzo się cieszę, że dla Amerykanów znalazło się miejsce na koncertowej mapie Polski.
Jeden z moich ulubionych utworów początku roku, niestety trochę za spokojny, aby umieścić go wyżej.
"Empajery" w moim rankingu to już tradycja pokroju polsatowskiej Wigilii z Kevinem. Tym razem wydali tropikalnie bujający singiel, co akurat nie jest moją ulubioną stylistyką.
Artystka Poprzednio Znana Jako Sukoła. Też uważam, że nie jest dobrze, gdy każdy krok w tył jest krokiem wstecz. #musiałem
Z harmonijką ustną o sądnym dniu...czyli Ryan Adams w pigułce. Po latach pukania do mainstreamu już nikt nie myli go z tym drugim Adamsem, nawet jeżeli Bryan wydaje coś w tym samym roku.
W dziedzinie indie popu ten rok przebiegał m.in. pod znakiem licytacji, jaka żeńska grupa jest najbardziej HAIM-owata. Szkoda, że sam HAIM wydawał się mało zainteresowany obroną pozycji przed konkurencją. Przynajmniej doczekaliśmy się jednego singla przypominającego, dlaczego siostry zwróciły na siebie uwagę świata.
"You're just another f...kboy" - raczej nikt nie chciałby usłyszeć takich słów pod swoim adresem, nawet w otoczce tak słodkiego electro.
Frywolny electro swing pobrzmiewający w tle King's Cross PSB (pewnie tylko ja odnoszę takie wrażenie).
Jedna z większych nadziei dream popu, na co niedawno przytaczałem na blogu kilka dowodów.
Bardzo dziewczęce electro z Norwegii, ale rozmachu tej młodej dziewczynie nie brakuje.
Rok temu pisałem, że piekło zamarzło, ponieważ The xx znaleźli się w setce moich ulubionych singli roku. Jak widać, odwilż nie nadeszła :)
W tym roku wielu straciło cierpliwość do Kanadyjczyków, a ten abbowski wstęp do kolejnego rozdziału zdawał się wróżyć kolejne triumfy...
Wayne Coyne i jego muza z innej planety, czyli jedna z najbardziej melancholijnych pozycji w zestawie.
Wydawałoby się, że wycieczki wokalistek z innych muzycznych rejonów w electro-pop to raczej specjalność 2010/11 roku, ale ostatnio skręciła w tym kierunku m.in. basistka Ash (oraz np. Jennifer Paige).
W ten sposób rozstrzygnął się konkurs na najbardziej HAIM-ową grupę roku. MUNA też w pewnym stopniu brała udział, ale I Know a Place nie mogłem uwzględnić z powodów regulaminowych, a So Special mogę przyznać tylko nieoficjalne 126 miejsce.
Nasz człowiek w Leeds znowu w akcji. Zanosi się na to, że elektroniczny pierwiastek jeszcze długo nie opuści muzyki naszej czołowej artystki folkowej.
Taką elegancję w śpiewaniu electro trzeba docenić.
Bardzo obiecujący zwiastun - jak mniemam - nowej płyty. W tym roku najmocniej pracował ich perkusista, o czym już pisałem i na pewno niedługo znów napiszę.
Powrót jednego z największych chuliganów i wizjonerów brytyjskiego urban. Ciąg dalszy pewnie już niedługo.
Ostatnio było dość cicho o jednej z najbardziej charyzmatycznych młodych wokalistek alternatywnego R&B, ale jeżeli ktoś uważnie śledził rynek, mógł doszukać się takiej perełki.
Australijski odpowiednik Sama Smitha? Na pewno jedna z najlepszych typowo popowych piosenek 2017 roku.
Kolejny duet, który przypomina o dorobku Fleetwood Mac, ale mam też dziwne wrażenie, że ten utwór doceniliby także coraz liczniejsi fani Cigarettes After Sex.
Nie wiem, czy to zamierzony efekt, ale kawałek brzmi jak pastisz najbardziej popowego odłamu grime.
Brzmi trochę, jak nieklubowe Ocean Drive Duke'a Dumonta, trochę jak hołd dla Zayna Malika.
Gość z zewnątrz odkrywa nieznane pokłady talentu we wkurzającym wokaliście - odsłona kolejna.
Amerykańska piosenkarka, która nagrywała już m.in. z frontmanem Keane (sic) nie ukrywa, że lubi brzmienie disco i tu mocno tu słychać.
Ten muzyk już z niejednego pieca chleb jadł - nie załapałem się na Something Corporate, ale na pewno w poprzedniej dekadzie gościłby w moim Top 100 z Jack's Mannequin (The Resolution promowało Roxy FM). A na tym etapie zebrało mu się na electrotańce.
Tak, czyli bardzo dobrze, brzmi synthwave z Gruzji!
Po raz drugi - po vivienxo - Finlandia. Tym razem to projekt dawnego lidera The Crash, tu czerpiącego z późnego dorobku Take That.
Kolejny etap marudzenia na świat i kobiety przy dźwiękach nowej fali czas zacząć. Nie mogłem się doczekać.
Nazwa dość egzotyczna, ale dość łatwo się domyślić, że to nieco zdepolonizowana Ania Rusowicz.
Matt Connelly do tej pory nagrywał rzeczy raczej w stylu Josefa Salvata, ale spróbował się też zmierzyć w retro funku z Mayerem Hawthornem.
Kolejny zespół prezentujący żeński zadzior a la Avril Lavigne dostosowany do obecnych trendów producenckich. Piętnaście lat temu nie byłoby to nic przełomowego, ale dziś prezentuje się o wiele lepiej niż atakujące z każdego bloga klony Zary Larsson.
Jakkolwiek to banalnie zabrzmi, po latach doczekaliśmy się nowego Take Me Out. Tylko, że w takim układzie trudno znaleźć dobitny przydomek dla nowego singla Feel the Love Go, który również zdaje się zapowiadać bardzo taneczny album.
Jessie Ware to mistrzyni dzielenia się osobistym szczęściem i radością. Miała już wiele dobrych singli, ale chyba nigdy nie miała lepszych klipów.
Coś dla bardzo romatycznych, by nie powiedzieć sentymentalnych. Bardzo dobry rok grupy z Brooklynu, tylko materiału do oceny za mało!
Utwór ten nie został nigdy nazwany w Internecie singlem, ale na szczęście pamiętałem, że był dostępny do samodzielnego odsłuchu na Spotify. Na szczęście, bo Robyn bardzo do twarzy w przebraniu Cyndi Lauper.
Chyba już to pisałem rok temu (a może tylko na FB?) - kawał głosu i na razie bardzo dobre wyczucie stylistyki retro popu.
Nie szaleję szczególnie za tym zespołem (oczywiście poza 1901, które jest, jak by to zaśpiewała Katy Perry, "undeniable"), ale ten kawałek nadrabia umiarkowaną przebojowość ciekawym wykorzystaniem melodeklamacji.

Tu też nie byłem pewny, czy piosenka się "łapie", ponieważ pojawiła się na Soundcloudzie już w 2016 r. Ostatecznie uznałem za kryterium wideo live z marca, poniewaz nie wyobrażałem sobie rankingu bez tej porcji kokieterii w stylu R&B.
Jeden z głównych wniosków z tego posta jest taki, że nawet bez płyty Lykke Li był to rok pełen Lykke Li. Wysoki poziom zachowała m.in. szwedzka supergrupa indie z jej udziałem.
W 2017 r. nie mogło obejść się bez piosenki o Snapchacie :)
Bardzo lubię Jump Into the Fog, a to dość podobne rejony.
Odrobina miłosnych dramatów w wykonaniu dawnych The Mispers.
Czyżby na naszych oczach rośli następcy Sparks?
Trudno mi sensownie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego tak nisko, skoro w ciągu roku wiele razy chwaliłem ten zespół? Chyba tylko dlatego, że wszystkim piosenkom z tegorocznego top 50 dałbym bardzo wysokie noty (9,5 lub 10/10), a różnice między poszczególnymi pozycjami bywały nieznaczne.
Japończycy na co dzień przytłaczają mrocznością, ale zdarzyło im się też coś bardzo przebojowego.
Czy refren Wam trochę nie przypomina VIP Shauna Bakera? ;) odpowiednia aranżacja czasem naprawdę wiele wnosi.
Jeden z najlepszych tegorocznych hołdów dla prywatek lat 80. Memoryy długo pukał do moich zestawień, miło też znowu powitać formację znaną kiedyś jako Future Screens.
Trudno mi racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego Jessie Ware w swoich gościnnych występach radiowych nie promuje muzyki Niia, choć jest ona powiązana i stylistycznie, i towarzysko z lubianymi przez nią Rhye. Tym bardziej, że obie panie przejawiają podobne podejście do muzyki tanecznej. Teledyski to już inna sprawa :) 

Mam prawo do własnego zdania i nie zawaham się go użyć - ci dream popowcy to nadal największa muzyczna duma Nowej Zelandii.
Na mojej liście (kiedy jeszcze istniała) ten kawałek zbyt wiele nie zwojował. Koledzy mnie czasem pytali - po co tworzyć subiektywny top, skoro mógłbym po prostu wrzucić podsumowanie listy? Ano właśnie dlatego, żeby móc w niektóre propozycje ponownie się wsłuchać i mocniej je docenić.
Tę odsłonę basisty White Lies chwaliłem już rok temu. Czyżby inspiracją dla tego numeru był temat z serialu The Greatest American Hero?
Udany i wyczekiwany powrót jednego z najbardziej znanych dream-popowych projektów.
Wielu osób najpewniej ten kawałek "niesłusznie" umknął, bo przecież to "tylko" Lykke Li gościnnie u swojej akompaniatorki i to w drugim podejściu do singla...
Każde miasto ma wczesną Madonnę, na jaką zasługuje. Brooklyn ma Samanthę.
Zaczarował mnie ten duet swoją grą na żywo jeszcze w 2011 r. i mogę się tylko cieszyć, że są coraz lepsi. A już niedługo płyta.
Nadzieje shoegaze z Melbourne.
W tym rankingu jest sporo świetnych numerów znanych tylko garstce blogerów (co ciekawe, głównie hiszpańskojęzycznym). Niektóre z nich zawędrowały jeszcze wyżej!
2017 pozostawił po sobie sporo bardzo dobrych zmysłowych ballad R&B. To nie ostatnia piosenka o ciele w rankingu...

Wiadomo - jeden z moich ulubionych zespołów ostatnich lat (choć trudno mi powiedzieć, jak wypadną w rankingu płyt, to samo drugi raz nie smakuje już tak samo...)
Niesamowicie zdolna wokalistka czarnych brzmień.
Retroelektroniczne malowanie dźwiękiem - można odnieść wrażenie, że jest się w sypialni, w której właśnie odbył się tytułowy akt.
Slow jam - to słowo, które rozpala wiele serc i umysłów, czemu trudno się dziwić.
Ze statystyk Last.fm wynika, że mam olbrzymi sentyment do tej pary, ale nie do ich dokonań z ostatniego, bagatela, dwudziestolecia. Tym bardziej cieszę się, że stworzyli chwytający za serce singiel, z którego refrenu można by płynnie przejść do śpiewania The Sweet Escape Gwen Stefani ;)
Nie spodziewałbym się, że następcy Neila Tennanta trzeba szukać w Norwegii.
"It's just sexuality" - śpiewa Australijka. Wie, co mówi.
Bardzo obiecująca post-nowofalowa kapela z Filadelfii - wersja dynamiczna.
Po przynajmniej kilku latach pseudoklimatycznego nudziarstwa (tak przynajmniej ja to odbierałem, sporo osób szalało za tymi nagraniami) wreszcie Walijczycy podzielili się czymś rozgrzewającym.
Miałem już rozmowę wychowawczą w związku z tym rankingiem w fanklubie. Co ja poradzę, że wolałbym trochę inny dobór singli. Your Domino, które znajduje się już w playliście BBC Radio Two ma szanse na wysoką lokatę za rok.

Miłosny soul w trochę bardziej staromodnym wydaniu.
Bardzo wakacyjne brzmienie Kalifornijczyków, którzy zasługują na o wiele więcej uwagi.
Muzyka do uspokajających spacerów po wrzosowiskach w porze pierwszych przymrozków.
Brytyjczycy powoli zapominają o Dumoncie (Gorgon City pewnie przetrwają dzięki wsparciu bardziej niszowych słuchaczy), ale to właśnie był mój ulubiony house w tym roku.
Kolejna mało znana amerykańska formacja udanie korzystająca z nowofalowych wzorów.
Przeszywający dreampopowy lament po śmierci ojca wokalistki.
Tego chyba najbardziej oczekuje się od Kasabian - piosenek, które dobrze brzmiałyby ryczane przez chór kibiców na angielskich stadionach. Może niech sympatycy Manchester City poćwiczą, Noel lubi ten klub ;)
Coś Beachboysowskiego musiało się znaleźć w tym rankingu. Ciekawe, że tym razem w wykonaniu zespołu, za którym wybitnie nie przepadam (poza Island in the Sun).
Mój ulubiony rapowany utwór w tym roku. Koniec kropka. Bo w Andersonie.Paaku najważniejsza jest kropka, przecież w innym razie by jej nie było.
Ten zespół chyba nigdy nie spadnie poniżej wysokiego poziomu, do którego przyzwyczaił swoich fanów.

Szkoda, że teledysk jest dość obleśny, a płyta, z której pochodzi ten singiel bardzo nijaka, ale to jeden z najlepszych tegorocznych hymnów electro.
Próba zarobienia na sukcesie Daft Punk albo najbardziej udany muzyczny bigos roku. Pewnie ilu ludzi, tyle opinii.
Bardzo obiecująca post-nowofalowa kapela z Filadelfii - wersja bardziej dostojna.
Tanecznych The Killers już przerabialiśmy, ale nie w takim stylu. Trudno powiedzieć, na ile poważnie można traktować tę krację, ale pod czysto muzycznym względem miażdży.
Przez kilka miesięcy był to mój faworyt do pierwszego miejsca. Wyszło inaczej, ale i tak szkoda, ze Marnie jest obecna niemal wyłącznie w niszowych szkockich podsumowaniach.

Jednocześnie typowa piosenka Tears For Fears i zupełnie nietypowa piosenka Tears For Fears. Po tylu latach przerwy (nie licząc coverów) chyba nie mogło być inaczej.
Wiele oczekiwałem od George Maple i nie zawiodła mnie. Ostrzegam tylko, że jej debiutancka płyta ma więcej wspólnego z R&B niż typową elektroniką.


Niezwykle dopracowany hołd dla death discs lat 60. Mój ulubiony detal to "człaczła", które w pewnym momencie robi chórek.

Piosenka o tym, czego świat zawsze najbardziej potrzebował (Dr House dodałby jeszcze tlen), a USA teraz chyba najbardziej. Przynajmniej ja tak odczytuję przesłanie artystki.


Horrorsi specjalizują się od lat w dość skomplikowanej i psychodelicznej odmianie indie, ale w tym roku zaskoczyli też świetnym wyczuciem klimatów zbliżonych do house i psychodelicznego disco. Wyszło coś zbliżonego do Paradise Wild Nothing, które - jak wiecie - uwielbiam.

Przed nami jeszcze oczywiście tradycyjny ranking ulubionych płyt i (osobny) EP-ek 2017 r. Już przygotowywanie tego wpisu zajęło mi sporo czasu, ale obiecuję dopiąć wszystkiego przed końcem stycznia.

No comments:

Post a Comment