Pisząc o Wielkim Gatsbym obiecałem pochopnie więcej tekstów na temat kina. Mój dyżurny mobilizator i zapalony kinoma Mavoy miał do mnie duże pretensje o niedotrzymanie słowa, ale może mi już wybaczyć.
Niestety z powodów zawodowych w ostatnich latach nie miałem nadal zbyt wiele czasu na poznawanie nowych filmów, a muzyka i inwentaryzacja cmentarzy pozostawały priorytetami. Tym bardziej zapadały mi w pamięć poznawane premiery.
Z jednym wyjątkiem - zawiodłem się na Wakacjach Mikołajka (Francja 2014, reż. Laurent Tiraud). Nie czytałem w całości żadnej książki o przygodach sympatycznego bohatera (znam jednego fana), ale bardzo bawiły mnie fragmenty pamiętane ze szkolnego podręcznika języka polskiego. Po poprzednim oglądanym w kinie obrazie chyba za bardzo zależało mi na wartkiej akcji, a miałem wrażenie, że dopiero w drugiej połowie filmu coś zaczęło się dziać. Jak to bywa, trailer był pod tym względem mylący.
A tym poprzednim obrazem byli Strażnicy galaktyki (USA 2014, reż. James Gunn, dla którego był to debiut w tak wysokobudżetowym przedsięwzięciu). Nie lubię nadużywania tego słowa, ale to prawdziwy fenomen - produkcja oparta na względnie mało znanym komiksie Marvela, której wielu wróżyło finansową klapę. Na szczęście, jak chyba rzadko, nie doszło do efektu samospełniającej się przepowiedni i film obronił się jakością. Przygody "bandy złamasów" (bunch of A-holes), czyli kosmicznego awanturnika Starlorda, zielonoskórej zabójczyni Gamory (spojler: taki ma fach, ale na ekranie nikogo nie zabija), gadającego zmutowanego szopa Rocketa (lektor: Bradley Cooper) i małomównego chodzącego drzewa Groota mruczącego głosem Vina Diesela (PRZEDE WSZYSTKIM Groota) zarobiły bez problemu ponad 700 mln USD na całym świecie. Wymowne jest, że prawie połowę kinowych widzów tego, mimo wszystko, wirtualnego mordobicia stanowiły kobiety. To dzięki tej roli sympatyczny Chris Pratt, znany wcześniej głównie z serialu Parks and Recreation, został zaangażowany do Jurajskiego świata. A biedna Zoe Saldana teraz zbiera cięgi za udział w niefortunnej biografii Niny Simone...
W kwestii fabuły mamy do czynienia z klasycznymi wątkami drogi od outsidera do bohatera oraz moralnej przemiany egoistów i prymitywnych mścicieli w zgrany team służący lepszej sprawie. Oprócz efektów specjalnych i dowcipnych dialogów atut Strażników dla wielu stanowiła oprawa dźwiękowa. Producenci zdecydowali się na bardzo prosty, ale skuteczny zabieg. Postawili na największe popowe przeboje na amerykańskim rynku w latach 70. XX wieku. Starsi Jankesi dostali pożywkę do nostalgii, młodsi - lekcję muzyki, a reszta świata... również, ponieważ np. w Polsce w zalewie glam rocka, Smokie i Boney M. te utwory się nie przebiły. Najbardziej w pamięć zapada "ugaczaka", czyli obecne w pierwszej scenie Hooked on a Feeling Blue Swede (piosenkarz naprawdę był śpiewającym fonetycznie Szwedem), moim prywatnym odkryciem było O-o-h Child The Five Stairsteps. Można było posłuchać także m.in. Davida Bowie, The Jackson 5, 10cc i Marvina Gaye'a. Płyta (w filmie: kaseta) pokryła się platyną w USA i Wlk. Brytanii nawet bez wsparcia streamingu.
Jej zawartość skądinąd dowodzi słuszności tezy mojego dawnego korespondenta z USA, że zestaw radiowych klasyków jest w tym kraju od lat niezmienny, a establishment chroni się jak może przed rewolucją w gustach. Trudno powiedzieć, jakie dźwięki pojawią się w sequelu. Czyżby czas na lata 80., a jeśli tak to jakie: Duran Duran czy Air Supply? Premiera drugiej części odbędzie w przyszłym roku, atrakcją ma być występ Kurta Russella, powróci także Benicio Del Toro jako warholopodobny Kolekcjoner.
Kolejny raz zagościłem w multipleksie dopiero na początku 2016 r., po trosze z ciekawości, po trosze w sprawach zawodowych, ponieważ moim celem był Big Short (reż. Adam McKay) i napisanie recenzji tego dzieła dla gazety, dla której wówczas pracowałem (ostatecznie nie zdążyłem się nią zająć przed odejściem). Film porusza bardzo interesujący i trudny do jednoznacznej oceny temat korzeni wielkiego kryzysu, jaki spustoszył światowe finanse w latach 2007-2008. Nagrodzony Oscarem scenariusz został oparty na książce Michaela Lewisa pod tym samym tytułem (ogółem film nominowano do pięciu statuetek Akademii). Trudno się temu dziwić, ponieważ balansowanie migawkami z życia szóstki głównych bohaterów stanowiło nie lada wyczyn.
Można jednak zadać pytanie, czy film tak skupiony na motywacjach i działaniach mniej lub bardziej charyzmatycznych jednostek naprawdę wzbudzi w widzach refleksję na temat wynaturzeń świata polityki i finansów, czy wystarczy im podziwianie aktorskiego koncertu. Oglądając Short (słowo to tłumaczone na polski jako "krótka sprzedaż" oznacza pozbycie się praw do aktualnie nie posiadanych przez siebie papierów wartościowych w celu ich późniejszego odkupienia z zyskiem) najbardziej utożsamiałem się z losami pierwszego prezentowanego bohatera, Michaela Burry'ego granego przez Christiana Bale'a, ponieważ tak jak on zawsze doprowadzam swoje misje do końca, często nie mając satysfakcji z ich ukończenia... Byłem jednak przede wszystkim pod wrażeniem Steve'a Carella jako przenikliwie inteligentnego, do bólu szorstkiego i nieustannie walczącego z demonami przeszłości Marka Bauma. Aktor o twarzy przypominającej po ogoleniu Gerarda Depardieu wcześniej najbardziej znany był z roli w serialu Biuro oraz podkładania głosu w filmach o Minionkach.
Atrakcją dla wielu był też na pewno występ Ryana Goslinga jako cynicznego narratora Jareda Vennetta oraz Brada Pitta jako pozbawionego złudzeń co do uczciwości rynku wyznawcy teorii spiskowych Bena Rickerta. W pierwszych scenach ze swoim udziałem wydaje się on "comic relief", jednak to jemu przypada wyrzucenie z siebie najostrzejszych słów potępienia pod adresem waszyngtońsko-nowojorskiej machiny. Mam nadzieję, że to wystarczyło, aby przekonać widownię, że ta czarna komedia nie jest sztuką dla sztuki, lecz ostrzeżeniem przed tragedią, która może powtórzyć się w każdej chwili (i, bądźmy szczerzy, pewnie w przeciągu kilku lat się powtórzy). Z analitycznego punktu widzenia zabrakło mi trochę silniejszego podkreślenia, że banki by tak nie szalały, gdyby nie świadomość, że wybronią je lobbiści naciskający na kręgi rządowe. Trudno powiedzieć, czy to celowe wybielanie państwa w kontraście z prywatnymi przedsiębiorstwami, czy wynik obawy przed dalszym mnożeniem bohaterów. Soundtrack jak przystało na film omawiający wydarzenia sprzed dekady obfituje w utwory rapowane (Gnarls Barkley, Gorillaz, Kelis, Ludacris), są też kompozycje "w moim stylu" (Ladytron, The Polyphonic Spree), zaś scenom z udziałem Burry'ego towarzyszy heavy metal i hard rock.
Ostatni film, na jaki na razie wybrałem się do kina, to najnowsze dzieło braci Joela i Ethana Coenów Ave Cezar. Jego szczegółowa recenzja mija się z celem, ponieważ przy rozbijaniu na czynniki pierwsze trudno określić, dlaczego warto go obejrzeć. Teoretycznie jest to komedia, ale mało pomysłów mnie autentycznie rozbawiło, aczkolwiek doceniam absurdalny koloryt wątku komunistycznego zagrożenia dla USA początku zimnej wojny oraz niektórych drażniących aspektów ówczesnego show businessu (podwójna rola Tildy Swinton jako dziennikarek rywalizujących tabloidów). Bardziej interesował mnie obraz epoki, ponieważ jestem trochę za młody na cykl "W starym kinie". Moją uwagę zwróciło wyjątkowo poważne i ciepłe traktowanie religii jako elementu sztuki i życia prywatnego głównego bohatera granego przez Josha Brolina - kierownika produkcji Eddiego Mannixa (postać autentyczna).
Osią fabularną jest porwanie gwiazdora Bairda Whitlocka (George Clooney) przez statystów działających na rzecz sterowanego z Moskwy spisku pokrzywdzonych przez wytwórnię scenarzystów. Równolegle toczy się historia aktora westernów przekwalifikowywanego na amanta (odpowiada za to niezawodny Ralph Fiennes) oraz kilka innych wątków, których nie będę zdradzał z myślą o tych, którzy chcą nadrobić zaległości. Na ekranie nie brakuje innych atrakcji: przebrany za marynarza Channing Tatum śpiewa o tęsknocie za "damulkami", a pyskata DeeAnna Moran (Scarlet Johansson) wykonuje wodne akrobacje.
W omawianym okresie oglądałem też kilka ciekawych filmów nieco starszej daty. Być może opowiem o nich innym razem. Następny post będzie jak najbardziej muzyczny, prawdopodobnie znowu przeniesiemy się do lat 80.
Osią fabularną jest porwanie gwiazdora Bairda Whitlocka (George Clooney) przez statystów działających na rzecz sterowanego z Moskwy spisku pokrzywdzonych przez wytwórnię scenarzystów. Równolegle toczy się historia aktora westernów przekwalifikowywanego na amanta (odpowiada za to niezawodny Ralph Fiennes) oraz kilka innych wątków, których nie będę zdradzał z myślą o tych, którzy chcą nadrobić zaległości. Na ekranie nie brakuje innych atrakcji: przebrany za marynarza Channing Tatum śpiewa o tęsknocie za "damulkami", a pyskata DeeAnna Moran (Scarlet Johansson) wykonuje wodne akrobacje.
W omawianym okresie oglądałem też kilka ciekawych filmów nieco starszej daty. Być może opowiem o nich innym razem. Następny post będzie jak najbardziej muzyczny, prawdopodobnie znowu przeniesiemy się do lat 80.
No comments:
Post a Comment