Strony

Tuesday, January 21, 2020

Ranking: Top ulubionych albumów z 2019, czyli ostrygi i delfiny


Parafrazując stary szlagier: proza życia to zestawień kat.
W życiu większości ludzi każdy rok przynosi więcej zadań, które zabierają czas na regularne słuchanie nowości płytowych. Dlatego w tym roku podsumowanie zawiera jedynie 30 pozycji. Nie chciałem sugerować, że poza tym nie pojawiło się nic wartościowego, ale każde rozszerzenie go o kolejną dziesiątkę nasilałoby moje obawy, że coś pominąłem kosztem banalnych wyborów (rozważałem m.in. Western Stars Bruce'a Springsteena). Trudno powiedzieć, czy analogiczny ranking ukaże się za rok, ponieważ niedługo czeka mnie jeszcze więcej wyzwań, ale na pewno podzielę się przynajmniej na Facebooku wiadomością, która z produkcji z 2020 najbardziej przypadła mi do gustu.



Może się wydawać, że to dość oczywisty wybór biorąc pod uwagę, jak wiele dzieł inspirowanych latami 80. chwaliłem na tym blogu. Najważniejsze jednak, że moim zdaniem była to płyta o najbardziej przemyślanej strukturze ze wszystkich wydanych w 2019 (tylko Feel for You wydaje mi się gryźć z resztą) i oferująca bogatą paletę emocji (od tajemniczości do zmysłowości).



Niesamowity talent do pisania ballad, które już w chwili publikacji wydają się kandydatkami na ponadczasowe klasyki.



Wena twórcza towarzyszy Harriette Pilbeam co najmniej od kilkunastu miesięcy, o czym wspominałem w zeszłorocznym wpisie o EP. Dzięki temu właśnie po jej utwory sięgałem bardzo często mając w 2019 ochotę na dream pop.



Lubię różnego rodzaju muzyczne wariactwo i nieokiełznaną energię, także w wydaniu elektroniczno-jazzowym.



Artysta jak wiadomo od lat doceniany w Polsce, ale niesłusznie pomijany przeze mnie, a przecież to mistrz łączenia kunsztownych kompozycji z zajmującymi mrocznymi opowieściami.


Po relatywnie popowym Lust for Life bardzo przekonujący powrót do "tradycyjnej Lany". 


Przyzwyczajenie się do otoczki religijnego mistycyzmu wymaga nieco czasu, ale przecież nie od dziś z Tahliah nic nie jest proste i oczywiste, za to niezwykle piękne.


Chwaliłem rok temu EP-kę, a okazało się, że byłem przygotowany na jeszcze większą dawkę uwodzicielskiego podelektronizowanego bluesa.


Dla wielu tegoroczne objawienie - muzyczna podróż do lat 70., jeszcze z czasów przed tak hołubioną ostatnio Stevie Nicks (wspomniałbym o The Carpenters, ale jako człowiek, który dopiero kilka dni temu pierwszy raz usłyszał śpiewającego Toma Waitsa, nie powinienem przesadzać z porównywaniem singer-songwriters).


Odkrywanie piękna muzyki nieżyjących wykonawców zawsze wiąże się z goryczą. Cohen przez lata był dla mnie głównie wykonawcą First We Take Manhattan. Dopiero teraz jego bardziej konwencjonalne dokonania zaczęły silniej do mnie przemawiać. Chronologia w pierwszej kolejności podsunęła mi ten pośmiertny zbiór.


Duet prawie zupełnie nieznany (dlatego chcę o nich napisać osobną notkę na blogu), a kompozycje znakomite i dość urozmaicone (H.O.N.E.S.T.Y. odbija od dreampopowej reszty, kojarząc się z wczesną Madonną).


Nazwa projektu nie jest (jeszcze?) znaną marką, ale Tensnake i Fiora są już obecni na scenie klubowej od dłuższego czasu. W ten sposób oddali hołd synth-popowi lat 80.


Na tym etapie kariery większość zespołów kończy działalność lub walczy z wypaleniem, a im wciąż nie brak pomysłów na zaistnienie w ambitnym (co nie znaczy, że niedostępnym laikom) elektronicznym światku.


Najbardziej przebojowe wcielenie Szwedki do tej pory.


Zazwyczaj nie płaczę słuchając muzyki chyba, że wymuszają to okoliczności, ale tym razem było blisko, ponieważ Johnny Jewel potrafi oddziaływać dźwiękami na emocje jak mało kto z jego pokolenia.


Melodyjnie, ciepło, romantycznie - jest wszystko tego, czego oczekujemy od krążków Electric Youth.


Relaksująca elektronika, pewnie zostanie zapamiętana jako "ta płyta Tycho z wokalem".


Nie ma w tej wyliczance dużo typowego R&B, ale nie oznacza to, że nie potrafię docenić zgrabnych piosenek w tej stylistyce. (Blisko trzydziestki była Snoh Aalegra z - Ugh, those feels again.


Shoegaze wzbogacony o stereotypowo kojarzony z japońską muzyką rozrywkową młodzieńczy entuzjazm.


Najlepsza retrosoulowa płyta roku - z szacunkiem dla tradycji, ale też ze świadomością czasów, w których żyjemy.


Jeśli to nie jest już pierwsza liga dream popu, są na jak najlepszej drodze do osiągnięcia takiego statusu.


Nie jest to mój ulubiony typ wokalu, współpraca z Travisem Scottem sprawia absurdalne wrażenie (o wiele lepiej dopasował się z Rosalią), ale czołowy wykonawca alternatywny ostatnich lat ma na koncie niewątpliwie jedne z najlepszych "pościelówek" ubiegłego roku.


Obok Chromatics chyba najbardziej melancholijna pozycja w zestawieniu. Instrumentalne fragmenty przypominają nihlistyczną klaustrofobicznością "stary, dobry" Kamp!


Klasowa hybryda muzyki tanecznej i R&B.


Żaden z tegorocznych singli tego duetu nie podbił podsumowania moich ulubionych piosenek, ale w większej dawce tego pogodnego, sentymentalnego dream popu słucha się bardzo przyjemnie.


Debiutancki album tej artystki podobał mi się zdecydowanie bardziej, ale nie żałuję, że dałem drugą szansę także kontynuacji. Wokalistka stworzyła na jej potrzeby własny (choć bogato czerpiący z chillwave) styl. Dobrze, że nie poszła drogą ścigania się z Christine & the Queens, co sugerowało religion (u can lay your hand on me).


Chyba ze wszystkich longplayów w zestawieniu do tego najbardziej pasuje etykietka "over the top", chociaż może to efekt promujących go dekadenckich, rozerotyzowanych teledysków. Warto oglądać z napisami lub uczyć się rosyjskiego, można wychwycić ciekawe metafory z kręgu awifauny... (stąd tytuł postu, ostrygi proszę odszukać samemu!)


To, co dzieje się w Japonii, to w Hiszpanii też się zdarza.
Szwedzki refren tej piosenki po francusku się powtarza!

Artystka rodem z Kanarów jeszcze niedawno uprawiała to, co Muzyko(b)loger nazywa "muzyką lenkową" i na tym krążku to słychać, ale najbardziej zostają w pamięci fragmenty przypominające j-pop i brzmienia Stock-Aitken-Waterman, a wielojęzyczność też imponuje.


Nie jest to płyta perfekcyjna, ale wydaje mi się, że w kategorii nawiązań do mrocznej strony sceny lat 80. XX w. najlepsza spośród wydanych w 2019.


Niewątpliwie żart opowiadany po raz drugi śmieszy mniej niż nowy, ale Australijczykowi udało się wykrzesać jeszcze tyle ze swojej kpiarskiej, lekko knajpianej konwencji, że podczas słuchania nie sposób się nudzić.



Niewiele EP wydanych w 2019 przypadło mi do gustu (nie przesłuchałem ich zresztą szczególnie wielu), dlatego przyznaję jedynie tytuł najlepszej EP-ki roku The Afterlife The Comet Is Coming. Poza otwierającym materiał kawałkiem utrzymanym w obcej mi konwencji londyńczycy udanie zaprezentowali na nim bardziej wyciszone oblicze, niż na wyróżnionej w rankingu płycie.

No comments:

Post a Comment