Strony

Saturday, April 20, 2019

Notatki sprzed pięciolatki - The National i Two Door Cinema Club


Chciałem zatytułować ten post Notatki z 2011, jednak dość szybko uświadomiłem sobie, że nie jestem do końca pewny, kiedy zacząłem zastanawiać się nad stworzeniem tego wpisu - być może dopiero na początku 2012.
Miał on zakończyć cykl monograficznych tekstów o artystach młodego pokolenia, którzy liderowali wówczas w moich statystykach Last.fm. Z braku czasu wówczas się nie udało. Jak widać, pomysł chodził za mną aż do dziś, podobnie jak kilka innych, najczęściej dotyczących szeroko pojętej "retromuzy", do których aluzje robiłem czasem w innych postach i mam nadzieję je zrealizować przed końcem tego roku. Na szczęście obydwie wymienione w tytule grupy zrobiły mi tę przyjemność i do dziś się nie rozpadły, moje refleksje mogę więc mieć w pewnym stopniu wymiar "newsowy".

Amerykański kwintet The National jest obecny na scenie indie od 2001, a w Polsce zaczął zyskiwać na popularności po wydaniu albumu High Violet w 2010. W tym samym czasie zaczynałem interesować się piosenkami spoza playlist największych polskich stacji radiowych i przyjmować rekomendacje muzyczne Huberta. Anyone's Ghost i Conversation 16 po kilku podejściach wpadły mi w ucho - ten drugi utwór tym bardziej, że teledysk dotykał moich politologicznych zainteresowań obszarem postradzieckim (wystąpiło w nim dwoje znanych aktorów: John Slattery z Mad Men oraz Kristen Schaal z Flight of the Conchords i Bob's Burgers). W pierwszych miesiącach nowej dekady nie przypuszczałem, że za pół roku High Violet zacznie mi się kojarzyć bardzo jednoznacznie - jako najlepszy znany mi album do słuchania podczas burzliwego rozstania z miejscem pracy.

Przez większą część 2011 byłem zatrudniony w niewielkiej warszawskiej agencji wywiadu gospodarczego, miałem więc niejakie prawo tytułować się "detektywem". Był to jeden z nielicznych pozytywów tej sytuacji. Dałem się namówić na współpracę kolegom, którym wtedy bardzo ufałem. Miałem też nadzieję, że mieszkając w stolicy będę miał lepszy dostęp do promotora i bibliografii rozprawy doktorskiej, którą wtedy pisałem. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna - praca zajmowała mi całe dni, pozostawiając jedynie minimum siły na zaoczne studia podyplomowe. W pewnym momencie uznałem, że mój szef sam będąc wiecznym doktorantem nie ma powodów, aby pomagać mi w prześcignięciu go w karierze naukowej, wyprowadziłem się z Warszawy, a cztery miesiące później w nerwowym nastroju całkowicie porzuciłem firmę.

Jeżeli dodać do tego niewolniczą płacę, mieszkanie przez ścianę z często podpitym właścicielem żarłocznego kundla w pokoju bez zamka w drzwiach, niespodziewane ataki nerwicy szefa, ciągłe szpiegowanie i podsłuchiwanie (to akurat mogłem przewidzieć) oraz fatalne zauroczenie w studentce najętej do zajmowania się PR-em firmy, która nie sprawdziła się w tej roli i po ostrych reprymendach zalewała się łzami, otrzymujemy obrazek jak z horroru. Jednocześnie jednak był to okres, kiedy dzięki znaleziskom z Roxy FM, Polskiego Radia Euro, bloga Romantic Synthesis i YouTube oraz podpowiedziom Last.fm na kilka lat ukształtował się mój gust muzyczny, czemu zawdzięczacie wiele postów na tym blogu, a szczególnie jeden. Nie ma też powodu, aby rozczulać się nad wydarzeniami sprzed prawie dekady, ponieważ później bywało jeszcze gorzej (na szczęście przez krótszy okres czasu).

Dlaczego akurat High Violet stał się soundtrackiem moich rozterek? Podstawowy impuls był oczywiście taki, że akurat miałem tę płytę na listę do odsłuchania (lista była na tyle krótka, że wszystkie z tych krążków zgłębiałem przynajmniej dwukrotnie). Przede wszystkim jednak ekipie z Cincinnati udało się wykrzesać ze swojej muzyki wiele dramatyzmu. Mam na myśli przede wszystkim otwierające całość Terrible Love oraz zamykające materiał England i prawdziwy folk-rockowy hymn Vanderlyle Crybaby Geeks. To chyba w jego rytmie napisałem ostatni e-mail do mojego gderliwego przełożonego. Oczywiście, nie twierdzę, że to najbardziej depresyjna płyta w historii; można znaleźć na niej kilka lżejszych punktów, np. Lemonworld.

Żaden inny longplay Matta Berningera z kolegami już tak nie zaiskrzył w mojej głowie. Trouble Will Find Me z 2013 odbieram jako w dużym stopniu powtórkę z rozrywki; gdybym miał wybrać jeden wyróżniający się track byłoby to Don't Swallow Your Cap. Sleep Well Beast z 2017 przyniosło nieco ciekawsze rozwiązania (wręcz skoczne Day I Die, refren w The Systems Only Dreams in Total Darkness). To na razie ich największy sukces rynkowy: płytowy numer jeden w Wielkiej Brytanii, Kanadzie i Irlandii. Premiera I Am Easy to Find nastąpi 17 maja. Promo tracki zdradzają inspirację country, choć słychać też, że panowie są na bieżąco z nowoczesną elektroniką. O odbiór przez fanów raczej nie muszą się obawiać - sama długość stażu czyni z nich w oczach godny szacunku relikt czasów, kiedy na rynku indie zespoły dominowały nad solistami (wydaje mi się, że podobny status mają Foals, patrząc na liczbę radiowych "Hottest Records" także The Wombats, choć ich wieczna niedojrzałość to inna recepta na stanięcie czasu w miejscu). Na playliście zamieściłem też jeden z ich wyróżniających się utworów z poprzedniego dziesięciolecia.


****


Z Two Door Cinema Club wiąże się nieco inna historia, ale Ulsterczycy też dali mi nauczkę, że warto nie oceniać zespołu, zanim nie zapozna się z przynajmniej jednym jego albumem. Teoretycznie powinienem za tą grupą szaleć, odkąd usłyszałem ich pierwszą piosenką (prawdopodobnie było to Something Good Can Work), ponieważ wcześniej z lubością skakałem do kompozycji zbliżonego stylistycznie Franz Ferdinand, The Bravery itp. Pod jakimś względami odstawali od mojego popowego ideału; teraz już trudno powiedzieć, o co konkretnie chodziło (za wysoki głos Alexa Trimble?), ale nie tylko ja zachowywałem sceptycyzm. Debiutancka płyta Tourist History zaskoczyła w Wielkiej Brytanii dopiero wiosną 2011, kiedy jej promocja właściwie się kończyła wraz z wydaniem piątego singla What You Know. Niedawno stał się on w tym kraju platynowym singlem, choć nigdy nie wszedł do Top 50. Wraz z podobnym sukcesem A Punk Vampire Weekend zdaje się to dowodzić, że era streamingu nie musi faworyzować rapu i dance, choć na pewno za tymi certyfikatami stoi nacisk wytwórni płytowych na autorów popularnych playlist Spotify, z którego wielu artystów nie jest w stanie skorzystać.

Tourist History to prawdziwy energetyczny pocisk. Chłopakom starczyło wigoru na kolejny krążek Beacon z 2012, który pozwolił mi na okazanie chłopakom sympatii na prywatnej liście przebojów. Sleep Alone wszedł do pierwszej dziesiątki, gdzie niestety uległ silnej konkurencji. Wysoki poziom prezentował także nostalgiczny Next Year. Podobał mi się także flirtujący z electropopem tyułowy utwór z epki Changing of the Seasons z 2013. "Long" Gameshow z 2016 oprócz rocka (Gameshow, Ordinary) przyniósł miejscami dość toporne próby dostosowania się do dominacji r&b i funka w rankingach popularności. W obliczu nowego singla Talk jestem jednak spokojny o przyszłość tria. Moim zdaniem, to bardziej udany powrót niż np. Love Like Waves Friendly Fires (oczywiście, przy całej świadomości, że tę formację obecnie bardziej ciągnie w klubowe brzmienia).



W kolejnym poście odbędziemy jeszcze dłuższą i bardziej przewidywalną podróż w przeszłość i zostaniemy w niej na długo.


No comments:

Post a Comment