Strony

Monday, February 2, 2015

Felieton: Kupą, mości panowie!


Nie zapomniałem w tytule o paniach, ale nie chciałem poprawiać Sienkiewicza! Feministki mają prawo mieć do mnie pretensje, ponieważ chcę napisać o zjawisku, które obejmuje tak szerokie sfery muzyki pop, że kobiet nie da się z niego nijak wyłączyć. Mam na myśli rosnącą niewiarę w to, że twórczość jednego artysty jest w stanie zainteresować publikę na tyle, że wykupi milionowy nakład jego płyty (lub jej - ten feminizm chyba naprawdę mnie prześladuje...). A że ludzie nadal chcą nagrywać (i sprzedawać to, co nagrają) - pozostają różnego rodzaju składanki.

Od lat nie ma w tym nic dziwnego, już w latach 70. np. w Wielkiej Brytanii dochodziło do sytuacji, że krążki sygnowane przez Various Artists całymi tygodniami sprzedawały się lepiej niż autorskie. Jak dobrze wiemy, w Polsce to zjawisko przybiera czasem wręcz patologiczne rozmiary, czego symbolem była wielotygodniowa obecność Brown Sugar - D'Angelo w czołówce listy 30 Ton! tylko dlatego, że reprezentował arcypopularne wydawnictwo The Best Smooth Jazz... Ever! (chociaż nie mam wątpliwości, że dla wielu był to inspirujący wybór). Jednak przypadkowe zestawienia radiowych hitów to tylko jedna strona medalu. Ciekawsze są przypadki, w których składak przejawia artystyczne ambicje i próbuje opisać jakoś historię.

Oczywiście najłatwiej osiągnąć taki efekt przy pomocy ścieżki dźwiękowej do filmu, ewentualnie serialu telewizyjnego lub gry komputerowej. Minął już czas, kiedy amerykańskie przeboje rekrutowały się prawie wyłącznie z musicali, jednak praktycznie każdy gatunek popu zapewnił już spójne, perfekcyjne tło do co najmniej jednego filmu, docierając w ten sposób do nowego grona słuchaczy. Disco unieśmiertelniła Gorączka sobotniej nocy, rock alternatywny lat 90. - przede wszystkim Kruk, ówczesne R&B - Czekając na miłość (Waiting to Exhale), manchesterskie kapele - 24 Hour Party People. Spore zasługi dla propagowania rosnącego w siłę indie popu miały kolejne odcinki serii Zmierzch, której sukces próbują powtórzyć soundtracki kolejnych ekranizacji young adult fiction z Igrzyskami śmierci na cele.

Dwa lata temu wysunąłem tezę, że przez wiele lat symbolem popu bieżącej dekady będzie ścieżka dźwiękowa do Wielkiego Gatsby'ego w reżyserii Baza Luhrmanna, ponieważ Jayowi-Z udało się na niej zgromadzić wiele spośród największych gwiazd estrady. Wydaje się jednak, że równie ambitne plany mają twórcy 50 twarzy Greya. W tym wypadku również nie zabraknie inspiracji retro tyle, że nie charlestonem a Sinatrą i The Rolling Stones. Ponownie pojawią się Beyoncé i Sia. Starą gwardię zamiast Bryana Ferry'ego (któremu widocznie z tych klimatów wystarczy 9 i pół tygodnia reprezentuje Annie Lennox, co ciekawe w coverze utworu Screamin' - Jaya Hawkinsa, który w swoim repertuarze ma też...Ferry. Na razie największym beneficjentem soundtracku pozostaje idealnie pasujący do erotycznej scenerii The Weeknd, którego kariera na Billboardzie chyba wreszcie się rozkręci (przy każdej żartuję, że gdyby miał nagrać cover Jessie Ware, pewnie nazywałby się on Imagine It Was Ass. Kto wie, obydwoje pojawią się na tej płycie...)



Jakkolwiek moda na Greya mnie, by zacytować innego klasyka polskiej literatury, śmieszy, tumani, przestrasza i wolałbym, aby to moja licealna lektura z klasy matury międzynarodowej kojarzyła się z Soundtrackiem Dekady, trudno się dziwić, że producenci starają się nadać swojemu dziełu odpowiednią oprawę muzyczną. Są jednak projekty, które nadają hasłu "maksimum sławy w jednym miejscu" karykaturalny wymiar. Mam np. spore zastrzeżenia do pomysłu prezentera BBC Radio One Zane'a Lowe'a na stworzenie alternatywnego akompaniamentu do filmu Drive. Sam oryginał to ciekawy przypadek ścieżki, która zebrała dobre recenzje i zapadła w pamięć widzom, jednak w o wiele większym stopniu wypromowała obraz niż swoich twórców (Kavinsky'ego, Electric Youth czy Desire). Nowe podejście jest na pewno mniej spójne (gdzie Bring Me the Horizon, a gdzie Laura Mvula?) i sprawia wrażenie nabijania się z "frajerów", którzy nie potrafili wykorzystać swoich pięciu minut. Dobrze, że o oryginale przypominają chociaż nagrywający w podobnym stylu Chvrches. Słuchając tych utworów (lub ich strzępków) ma się wrażenie, że dla artystów było to coś w rodzaju sesji terapeutycznej, podczas której mieli możliwość zabrzmieć mroczniej niż zazwyczaj. Parafrazując nazwę popularnego profilu FB o tematyce filmowej całość "ryje banię zbyt mocno".

Podobnie mieszane uczucia mam w stosunku do wielu przedsięwzięć w stylu "tribute to", które nie przysparzają dumy ani obiektowi hołdu, ani jego wielbicielom. W październiku ub. r. zauważyłem informację o wydaniu płyty z coverami BBC Radio 2's Sounds Of The 80s. Już sama tracklista mnie przeraziła (Dido i Smalltown Boy Bronski Beat? Boyzone i Whole of the Moon The Waterboys? Po co?), ale po kilku dniach otrząsnąłem się i postanowiłem zapoznać z tym kuriozum. Największym pozytywnym zaskoczeniem było dla mnie wykonanie Holding Back the Years - Simply Red przez Train. Wydawało mi się, że zespół będący w ostatnich latach uosobieniem muzycznego rzemiosła zmasakruje ten świetny utwór, ale panowie naprawdę wczuli się w rolę. Dominuje jednak karaoke - zazwyczaj sympatyczne choć nic nie wnoszące, jak u wspomnianych Boyzone, czy Rumer, której przypadł w udziale inny szlagier z mojej listy wszech czasów - Arthur's Theme - Christophera Crossa, a chwilami nabierające mimowolnie makabrycznego charakteru, jak gdy Mark King z cudownie odkopanego Level 42 niemal dosłownie wchodzi w skórę nieżyjącego Michaela Hutchence'a z INXS w I Need You Tonight.

Na wydawnictwie zdominowanym przez różne odmiany akustycznego grania siłą rzeczy wyróżniają się nieliczne ślady elektroniki: Kylie Minogue w Bette Davis Eyes Kim Carnes i Sophie Ellis-Bextor w odpowiednio dramatycznej interpretacji True Faith New Order. Trudno mi jednak obiektywnie stwierdzić, czy takie aranżacje mają sens na płycie oddającej hołd dekadzie, w której dominowały syntezatory. Bardzo ejtisowo, a przy tym inaczej niż oryginał brzmi przeróbka Don't Give Up - Petera Gabriela i Kate Bush dokonana przez The Pierces, jednak może w tym wypadku przemawia przeze mnie ogólna sympatia do tego duetu? Ale taki już chyba los projektów odwołujących się do przeszłości. Każdy obudzi w słuchaczu ukrytego inżyniera Mamonia.

No comments:

Post a Comment