Strony

Thursday, December 12, 2019

Muzyczna autobiografia, odc. 6

Klub Ucho w Gdyni o wizycie, w którym marzyliśmy z Julianem, ale byliśmy zbyt nieśmiali, aby się tam wybrać

Ostatni post z tego cyklu kończył się słowami "playlista być może zostanie rozbudowana". Tak też się stało - powstałe niedawno składanki największych przebojów przedostatniej dekady z YouTube pomogły mi przypomnieć sobie sporo przynajmniej przyzwoitych kawałków lansowanych w tym okresie w Polsce. Nie wszystkie od razu doceniłem, ponieważ byłem skupiony na szukaniu indie, czego będzie dotyczył ten tekst.
Jak już wspomniałem kilka miesięcy temu, myślę o moich latach licealnych z goryczą lub wcale. Boleśnie nauczyłem się wtedy, że rzekomo wielkie przyjaźnie mogą być tylko chwilowe, oryginalność popłaca raczej rzadko, a wiele uczuć i obserwacji najlepiej zostawić dla siebie. W tamtym okresie jednak podobnie jak większość nastolatków szukałem chętnych do dyskusji o muzyce, gdzie się tylko dało. Ogólnie rzecz biorąc, tkwiłem w gitarowym środowisku. Dzisiaj w dobie dominacji EDM i hip-hopu wydaje się to cokolwiek abstrakcyjne, ale na każdym kroku mijałem fanów metalu w jednoznacznie kojarzącej się garderobie. Praktycznie w każdej okołomuzycznej konwersacji, nawet z wymuskanymi prymusami, w pozytywnym kontekście pojawiali się Iron Maiden. Być może niektórzy cenili ich bardziej za odwołania do historii i literatury w tekstach, niż za całkiem nieelitarne "łojenie". Mniej zaskakiwało powszechne w tym gronie marzycieli z wielkimi aspiracjami uwielbienie dla Pink Floyd i Marillion. W pierwszych latach tego wieku mogło się wydawać, że nowi naśladowcy KoRna będą się pojawiać aż do sądnego dnia, a bardziej ekstremalne gatunki mocnego grania też nie są daleko od przebicia się do mainstreamu. We wrażeniu tym utwierdzała mnie lektura reaktywowanego jako "Teraz Rock" "Tylko Rocka". Długo ubolewałem, że nie zdążyłem kupić pierwszego numeru - z wkładką o moich ulubieńcach z U2.

A propos...Pierwszą rozmowę z kolegami na temat muzyki odbyłem w szatni przed lekcją wf. Jeden z nich zapytał mnie, czy lubię U2. Odpowiedziałem coś od niechcenia, ale ta wymiana zdań ustawiła moje poszukiwania muzyczne na kilka lat. Julian okazywał mi dużo serdeczności i intrygował znajomością humanistycznych ciekawostek (łączyło nas m.in. to, że byliśmy spoza Trójmiasta), dlatego zacząłem mniej lub bardziej świadomie szukać ciekawostek o Irlandczykach. Nie było o to trudno - Radio Plus i ESKA grały najpierw Electrical Storm ze składanki z ich hitami lat 90., potem The Hands That Built America ze ścieżki dźwiękowej do Gangów Nowego Jorku. Jesienią 2002 U2 gościli na okładce Q pod nagłówkiem "We are four f...ing motherf...ers", który Juliana mocno zszokował. Szanował ich też Adam Czajkowski - prezenter audycji z muzyką alternatywną w Radiu Plus, których często słuchałem, dopóki powstawały.

Czajkowski był na pewno właściwym człowiekiem na właściwym miejscu - poza działalnością radiową prowadził też imprezy w gdyńskim klubie "Ucho". Miał także reputację właściela największej kolekcji płyt w Trójmieście. Jego dziennikarska maniera i repertuar trafiały w moje potrzeby, ponieważ nie ukrywam, że w tym czasie byłem większym snobem niż dzisiaj i miałem potrzebę odróżniania się zarówno od kolegów z pokoju internackiego, którzy w kółko słuchali Linkin Park i Take a Look in the Mirror KoRna, które wówczas wydawały mi się "zbyt taneczne" (cokolwiek miałem na myśli), jak i koleżanek żyjących nowymi przebojami Avril Lavinge i P!nk (Seksizm? Chyba tak!) Anglofilia Czajkowskiego dobrze współgrała z moimi wycieczkami do gdyńskiego Empiku w poszukiwaniu prasy muzycznej - przede wszystkim Q i "Teraz Rocka". Zaglądałem też do efemerycznej polskiej "Muzy" (recenzje nieraz bardzo pompatyczne, miło wspominam zabawne felietony Kasi Nosowskiej) i dość kiepskiego "Blendera" wydawanego przez ten sam koncern, co Maxim. "New Musical Express" miałem w rękach raz. Trafiłem na przewodnik po "najpopularniejszych prochach sezonu" i dałem sobie spokój.

Q było dla mnie bezcenną lekcją nauki angielskiego slangu (terminy typu "gig", "hype" lub "outfit" spisywałem do specjalnego zeszytu), nauczyło mnie też szacunku do The Jam i The Smiths. Powtarzalność tematów, często ujmowanych w tabloidowym stylu, zaczęła mi szybko doskwierać, ale dopiero po wielu latach uświadomiłem sobie, że ich propozycje nigdy nie były zbyt awangardowe (trudno uwierzyć, że np. kierowali się obiektywizmem dając pięć gwiazdek imiennej płycie Razorlight). Czajkowski nie miał szans mi się znudzić, ponieważ wiosną 2003 zdjęto go z anteny. Niestety, nie prowadziłem dokładnego spisu puszczanych przez niego utworów ani wykonawców, ale na pewno byli wśród nich U2, R.E.M, Oasis, Red Hot Chilli Peppers, Saint Etienne, Myslovitz, Coldplay, Nick Cave & The Bad Seeds, Placebo, Manic Street Preachers, Beth Gibbons & Rustin Man (czyli Paul Webb z Talk Talk), Richard Ashcroft, Interpol, Royksopp, Jesse Malin, Calexico, The Music, The Vines, The Datsuns, The Coral, The Flaming Lips, Feeder (kiedy usłyszałem Just the Way I'm Feeling, poczułem, że już nie ma w moim życiu odwrotu od indie rocka), Badly Drawn Boy, Erland Oye (wokalista Kings of Convenience, który akurat wydał krążek solo), Death in VegasElectric Six (przy okazji prezentacji UK Charts)... 

Właśnie cotygodniowe znęcanie się nad czołówką brytyjskich notowań stanowiło dla mnie jeden z gwoździ programu. Z perspektywy czasu uważam, że Czajkowski mocno przesadzał, np. nazywając Forever Young Alphaville "kiczem do sześcianu". Mógł sobie też darować komentarze nt. Junior Senior i Turin Brakes o treści: "nie słyszałem jeszcze, ale NME się zachwyca, więc pewnie są dobrzy". Różnie można było rozumieć takie oto zdanie: "Oasis na dzień dzisiejszy to frywolne kopie Lennona, ale mówię to bardzo cicho". Sam byłem wówczas zauroczony niesfornymi Gallagherami, a szczególnie poznaną w holenderskim supermarkecie latem 2002 podczas powrotu z obozu piłkarskiego, gdzie służyłem za tłumacza, sentymentalną balladą Stop Crying Your Heart Out, aczkolwiek już wtedy wydawało mi się, że chyba nie są zbyt oryginalni i zżynają od Lenny'ego Kravitza ;) Powrócę do niej za jakiś czas w kąciku tłumaczeniowym. Pozytywem było na pewno dość otwarte podejście DJa do muzyki klubowej, np. dość ciepło przyjął Punjabi MC. Niektóre cierpkie komentarze były bardzo trafne, np. "Die Another Day Madonny to disco dla robotów" albo "Nie toleruję Eltona Johna z lat 90. Nie toleruję bigosu" (aczkolwiek może bardziej chodziło tu o lata 80.) A sukcesami rynkowymi DJ Sammy'ego po prostu trudno było się cieszyć...

Po zniknięciu Czajkowskiego z anteny ratowałem się ściąganiem mp3 z wybranymi piosenkami ze szczytu brytyjskiej listy przebojów (myślę tu przede wszystkim o Keane i Franz Ferdinand). Gdy władze licealnego internatu odcięły możliwość piracenia, pozostały mi Trójka (czas miałem tylko na listę), rekomendacje Juliana i wyobrażanie sobie brzmienia artystów chwalonych w prasie, co miewało opłakane skutki (The Darkness na podstawie nazwy labelu Must Destroy wziąłem za black metalowców). Julego ciągnęło do amerykańskiego indie - w różnych okresach przeżywał fascynację Jimmy Eat World, Better Than Ezra, Remy Zero, The Smashing Pumpkins (Nirvany nie znosił), John Mayer Trio, I Love But I've Chosen Darkness, Amusement Parks on Fire, Explosions in the Sky... Obydwaj mamy dość trudny charakter i mam wrażenie, że kilka razy potraktował mnie bardzo niesprawiedliwie, by nie powiedzieć okrutnie, więc w tej chwili prawie nie mamy ze sobą kontaktu. Wydaje mi sie jednak, że nadal najczęściej słucha post-rocka.

Ze starszych wykonawców obok U2 najbardziej interesowali nas Bruce Springsteen, Santana i, co może się dziś wydawać dziwne, Bryan Adams. Nie byliśmy chyba tak oporni na radiowe promocje, jak byśmy chcieli. Na pewno moglibyśmy wykorzystać lepiej energię marnowaną na ubolewanie nad sukcesami np. The Rasmus, szczególnie że po cichu nuciliśmy przeboje Patricka Nuo :) Takie podwójne standardy to jednak powszechny błąd młodzieży licealnej. Podobnie moi (przynajmniej niektórzy) koledzy z klasy humanistycznej zwykli mawiać "Kult to muzyka z przesłaniem, Lady Pank - dobre do ogniska". A przy ognisku śpiewaliśmy i graliśmy na gitarach, kiedy tylko było okazja... Dziwnie się czuję myśląc, że kiedy w 2005 kończyłem liceum akurat miała miejsce premiera Zanim pójdę Happysad, to już jedna szósta stulecia temu... Z polskich wykonawców na bieżąco byłem z dokonaniami Pidżamy Porno, ponieważ mój kolega z pokoju internackiego był zakochany w poznaniance i Grabaż z kumplami kojarzył mu się z grodem nad Wartą.

Mam nadzieję, że przynajmniej większość z teledysków z tej playlisty przetrwa jak najdłużej. Jestem świadomy, że ciągle znikają z innych playlist, gdy znajdę chwilę czasu staram się z tym walczyć. W kolejnym odcinku cyklu opowiem o muzyce, której słuchałem, gdy zaczynałem studia wyższe. Pojawi się tu nowy czynnik kształtowania gustu - telewizja satelitarna...

No comments:

Post a Comment