Strony

Friday, February 15, 2013

This is Jessie Ware world we live in...


chciałoby się dodać... and we feel fine, :)

Stali czytelnicy pewnie pamiętają mój felieton sprzed roku pt. Hang the DJ? Już w połowie 2012 chciałem zweryfikować postawione w nim tezy w tekście pt. Baby, have fun., którego jednak z braku czasu nie napisałem. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystkich interesują takie statystyczne ciekawostki, jednak miałem szczęście wyszperać informację, że wejście na szczyt Billboardu We Are Young było pierwszym przypadkiem w historii, w którym zarówno aktualny amerykański numer jeden, jak i jego poprzednik (Somebody That I Used to Know) wcześniej liderował na liście Billboard Alternative Songs (dawniej: Billboard Modern Rock). Oczywiście zawsze można dyskutować o granicach "alternatywności", jednak nie ukrywam, że czekałem na ten moment, pewnie podobnie jak mój niegdysiejszy narowisty dyskutant z Filadelfii. Jeżeli wierzyć jego teorii, bonzowie showbusinessu tak wściekli się coraz mocniejszą obecnością zespołów typu Passion Pit w "tradycyjnych" rockowych zestawieniach, że w miejsce airplayowego Mainstream Rock wprowadzili oparte na sprzedaży Billboard Rock Songs - być może na zasadzie, jeżeli nasi mają już przegrywać z Angolami, niech to będzie tylko i wyłącznie Mumford & Sons. Na szczęście obecnie internauci mają też dostęp do czołówki Billboard Rock Airplay.

Czy udało się mi się wtedy coś wywróżyć? Trudno mi wystawić jednoznacznie wysoką notę swoim zdolnościom profetycznym, przede wszystkim dlatego, że tradycyjnie nieco inaczej kształtowały się trendy w USA, a inaczej w Europie. Za Oceanem brostep (już wiem, że to nie dubstep...) wciąż jest gorącym trendem, u nas już głównie powodem do kpin. Tam swoje wielkie dni dopiero przeżywa Ed Sheeran, Brytyjczycy już widzą nadzieję "New Boring" w Tomie Odellu (i Gabrielle Alpin). Na forum Muzyczna Galaktyka już nie zachodzę, jednak widać, że mu memu sporemu zdziwieniu opcja "konserwatywna" (czy jak to się tam pieszczotliwe nazywa "koalicja") ostatnio triumfuje. Lista zagranicznych wykonawców walczących o wejście na Poplistę kilka dni temu wyglądała następująco: Amy MacDonald, Bon Jovi, Dido, Eros Ramazotti, Hurts, Linkin Park. Przepraszam, w którym roku żyjemy? 2013? Czy 2006? A może 2003?

W ogóle mam wrażenie, że od 19 stycznia 2012 sam bardziej się zmieniłem niż muzyka pop :) Lana Del Rey wydaje mi się ciekawsza muzycznie niż wówczas, wiem już kim jest The Weeknd i Frank Ocean, a gdyby doszło do tytułowego wieszania DJ-ów (nie doszło), próbowałbym ściągać ich z szafotów przed zaciśnięciem się stryczków. Oczywiście nie wszystkich, ale ostatnio wiele razy przekonałem się, że współpraca beatmakerów z wokalistami urban może mieć zupełnie inne oblicze, niż pierwszy album Willa Smitha. A wszystko to za sprawą jednej kobiety, o której istnieniu jeszcze wtedy nie wiedziałem... A właściwie to nawet dwóch.

W gruncie rzeczy mógłbym zakończyć ten wpis na linku do audycji, którą dokładnie miesiąc temu przeprowadziła w BBC Radio One w zastępstwie za Annie Mac Jessie Ware. Wiem, że łatwo o takie patetyczne gadki, ale wydaje mi się, że te dwie godziny naprawdę zmieniły moje życie. Ci, którzy mieli okazję posłuchać puszczanych przez nią piosenek, mogli poczuć się, jak Jon Landau, kiedy pierwszy raz usłyszał Bruce's Springsteena. Dotknęli przyszłości muzyki, przynajmniej brytyjskiej.



Jaka jest ta przyszłość? W dużej mierze taka, jak utwory samej Jessie Ware. Mocno zakręcona, ale wciągająca. Wokalnie uwodzicielska. Z pozoru chłodna, ale kryjąca w sobie pokłady ciepła. A przede wszystkim harmonijnie łącząca w sobie elementy trzech wydawałoby kolidujących ze sobą tradycji muzyki: alternatywnej, klubowej i r&b. W tym wypadku pisząc "alternatywa" mam na myśli naprawdę nietypowe dźwięki (Poliça!), ale jak pokazuje np. dzisiejszy występ Ware w BBC Radio 1 Live Longue albo Jamiego Woona na Open'erze, wykonawcy tego nurtu nie gardzą też akustycznymi aranżacjami zatrącającymi o folk. 

W sumie więc brytyjska "nowa fala" ma w zanadrzu coś dla każdego, tylko trzeba jej dać szansę na rozwinięcie skrzydeł. Czy dostaje od rodaków taką szansę? Od początku współczesnej historii muzyki popularnej początek każdej dekady to walka wyspiarskich młodych gniewnych z zachowawczą rozrywką. 60. - merseybeat vs. crooners, 70. - glam rock i hard rock vs. idole z młodzieżowych seriali, 80. - new wave vs. Goombay Dance Band, 90. - rave vs. Stock Aitken Waterman (w USA - grunge vs. hair metal i new jack swing), 00s - "nowa rockowa rewolucja" vs. talent shows. Niestety w ciągu ostatnich dziesięciu lat liczba programów telewizyjnych z wartościową muzyką w BBC znacznie spadła, dlatego wybrańcy Simona Cowella nadal trzymają się mocno, dzieląc łupy z całą kohortą amerykańskich gwiazdek, które tylko pochodzenie łączy z r&b czy hip-hopem. W dodatku ostatnio przeciąganie liny ma charakter trójstronny, a może nawet czterostronny, ponieważ prasa muzyczna w rodzaju NME mocno wspiera tradycyjne indie oparte zarówno na gitarach akustycznych, jak i elektrycznych. Jeszcze nigdy nie byłem na Wyspach, dlatego nie wiem, na ile wciąż istnieje tam zapotrzebowanie na taką muzykę, a w jakim stopniu chodzi o ochronę twarzy strażników tradycji The Beatles i Sex Pistols przed resztą świata (pamiętajmy, że głównym źródłem brytyjskiego PKB jest sektor usług, w tym przemysł fonograficzny). Zmiany demograficzne, przede wszystkim napływ imigrantów z dawnych kolonii powinny faworyzować urban music. Być może mający w miejsce w tym tygodniu awans White Noise - owocu współpracy Disclosure i AlunaGeorge na drugie miejsce brytyjskiej listy singli to początek nowej ery w tamtejszej muzyce?



Nie miałbym nic przeciwko, aczkolwiek ci, którzy mnie znają, wiedzą, że wolałbym, aby po takie laury sięgali wykonawcy z kręgu tradycyjnie pojmowanego, inspirowanego muzyką lat 80. electro. Zdaję sobie jednak sprawę, że mody na ten (pod)gatunek mają bardzo ulotny charakter. Razem z kolegami z forum.80s.pl liczyłem na wielki 80s revival w okolicach 2008 r., jednak skończyło się na kilku jaskółkach (Rocket, Bulletproof, We Are the People) i pod wpływem sukcesu Lady Gagi rynek błyskawicznie przerzucił się na odgrzewanie patentów euro-dance lat 90. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zrealizować swój plan napisania książki pt. Jeszcze nowsza fala. Jak ukradziono nam lata 80., w której przedstawię swoją hipotezę w bardziej rozbudowanej formie. Na razie wszystko wskazuje na to, że nowej fali naszych czasów trzeba było szukać zupełnie gdzie indziej...

Życie podsunęło mi wyjątkowo namacalny dowód na jej istnienie. Jeżeli słuchaliście audycji, do której linkowałem, być może zwróciliście uwagę na fragment, w którym Jessie wspomina Rosjanki, które obdarowały ją kwiatami w Helsinkach. Dzięki powstaniu facebookowej grupy fanów wokalistki miałem okazję poznać jedną z nich. Ma na imię Eugenia, w maju kończy 24 lat, mieszka w Moskwie, choć urodziła się w pięknym Piatigorsku na przedgórzu Kaukazu (tak, kochani, są Rosjanki uczulone na mrozy). Ukończyła studia tłumaczeniowe i ekonomiczne, pracuje jako logistyk w branży lotniczej, w wolnych chwilach uprawia taniec nowoczesny, pozuje do zdjęć i szaleje na motocyklu. Jak przystało na zodiakalne Bliźnięta, jest nieobliczalnym rozmówcą, ale cierpliwość do niej popłaca;) A przede wszystkim kocha muzykę - od tradycyjnych rosyjskich ballad poprzez hip-hop i dancehall po deep i soulful house. Warto jest mieć ją w znajomych na vk.com, ponieważ na jej playliście, która liczy już prawie 3000 tytułów, można znaleźć wiele pozycji mogących przekonać największych snobów do nie cieszących się większym szacunkiem krytyków gatunków (Спасибо, Жени!). Co to ma wspólnego z tematem wpisu? Przeczytajcie listę wykonawców, o których rozmawialiśmy w ciągu naszej dwumiesięcznej znajomości: Jessie Ware. Hurts. Grimes. Florrie. Jamie Woon. Active Child. How to Dress Well. Jess Mills. Nero. Royksopp. Houses. HAIM. Kamp! Solange. Destiny's Child. A$AP Rocky. Cyril Hahn. Czarno. Chłodno. Momentami czułem, że dla mnie za czarno i za chłodno. Ale wtedy stukałem się w głowę z myślą: "Przecież ta dziewczyna zna VAN SHE. I MIAMI HORROR. Nawet je lubi!" Czego chcieć więcej?

Takich Eugenii będzie prawdopodobnie coraz więcej, także w Polsce, chociaż jak na razie zewsząd dobiega mnie hasło "2013 rokiem powrotu gitar". Patrząc po doborze dotychczas ogłoszonych gwiazd tegorocznego Open'era, w hasło to wierzy chyba m.in. Mikołaj Ziółkowski. Samospełniająca się przepowiednia? Chętnie odpowiem na to pytanie za rok, jednak na razie niestety muszę się z Wami pożegnać. Wiem, że robiłem to już kilka razy, jednak tym razem naprawdę dostałem quasi-ultimatum: dwa miesiące na zakończenie doktoratu z perspektywą obrony we wrześniu. Jak widzicie: propozycja z gatunku tych nie do odrzucenia. Dlatego przynajmniej do końca kwietnia nie przeczytacie tu nic nowego. Co będzie później, niestety trudno mi przewidzieć. Mam w tej chwili pomysły na mniej więcej sześć postów, mam nadzieję, że wszystkie zrealizuję przed zakończeniem tego roku (chyba, że oczywiście wpadnę na lepsze ;) Zainteresowanych muzycznymi newsami zapraszam do przeglądania mojego Twittera, niewykluczone, że jakaś moja recenzja pojawi się też na outrave.pl. Mam nadzieję, że nawet beze mnie będzie to dla Was udana wiosna :) Do usłyszenia!





Thursday, February 7, 2013

Podsumowanie 2012: Moje potyczki z klubomainstreamem

Mam nadzieję, że wierzycie w moją dozgonną miłość do muzyki pop. Niestety, nie wszyscy ludzie, z którymi mam do czynienia poza blogiem w to wierzą, a chyba też nie wszyscy moi czytelnicy są o tym przekonani. Kilka razy zdarzały mi się sytuacje, kiedy to wieczorową porą słuchałem właśnie popu (pewnie był to Frankmusik albo Roisin Murphy), aż tu nagle pojawiał się złowieszczy dżingiel czata na Facebooku i wyskakiwał awatar z charakterystyczną blond czupryną, okularami i słowami: "Ty jesteś uprzedzony do Britney!" Po takim dictum oczywiście trudno mi było zasnąć, ale niestety - nie jestem w stanie wszystkich gatunków muzyki rozrywkowej równie mocną sympatią. Nie mam aż tak podzielnej uwagi, do tego dochodzą jeszcze złe wspomnienia związane z różnymi piosenkami i wykonawcami. Niektórych z Was na pewno dziwi moje dość cyniczne podejście do ostatniego szumu wokół Beyonce, Destiny's Child i Justina Timberlake'a, jakie prezentowałem na Iwelynne Music News i moim nowym koncie Twittera, do którego obserwowania bardzo serdecznie Was zapraszam. W rzeczywistości nie mam jakichś konkretnych zarzutów pod adresem tych artystów. Po prostu mieli oni pecha odnosić wielkie sukcesy w latach 2003-2007, które były dla mnie fatalne pod wszystkimi możliwymi względami (wyjątkiem był rok 2005 i to również trochę odbija się na moich gustach ;)

Cóż, każdy ma jakieś słabości, często zupełnie irracjonalne. Jednak w 2012 udało mi się przełamać kilka barier, które wydawały mi się do nie do pokonania. Wydaje mi się, że opisanie tego procesu w porządku chronologicznym będzie dla Was ciekawsze od obiecywanego kiedyś Top 10 Mainstream i rankingu remiksów. Ostrzegam, że to będzie mój najbardziej osobisty wpis od czasu Fenomenu CIAPY, który skądinąd z perspektywy czasu poza główną ideą uważam za dość średni, ale zaczynający go disclaimer uważam za nadal aktualny :)

Wszystko zaczęło się od meniego. Wspominałem Wam już o Mariuszu przynajmniej raz, ale przypomnę, że to jeden z pierwszych fanów Jessie Ware, jakich poznałem (na razie tylko online) i jeden z moich ulubionych muzycznych dyskutantów. Poznaliśmy się na Muzycznej Galaktyce, dlatego kwestią czasu była moja wizyta na jego prywatnej liście przebojów. To, co zobaczyłem, mocno mnie zaskoczyło - poza posiadającą sporo punktów stycznych z moim gustem częścią alternatywną zauważyłem osobną część klubową, w której roiło się od zupełnie mi obcych etykietek stylistycznych. Z tej magmy udawało mi się wyłowić jedynie słowa "mix", "remix", "house" i "trance" oraz nazwisko Armina Van Buurena. Doprawdy zadziwiająca rozpiętość stylistyczna, jak na chłopaka, który jednocześnie ma większe serce do mrocznego gitarowego grania niż ja. Kiedy poruszyłem ten temat, Mariusz by zdziwiony, że w ogóle zainteresowała mnie ta "działka", ale po kilku moich zapewnieniach o miłości do italo disco i pokrewnych gatunków zgodził się być moim przewodnikiem po świecie muzyki klubowej, za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Gdyby nie on, jedynym klubowym akcentem 2012 byłby dla mnie ten oto zarażający optymizmem drum'n'bassowy kawałek, który w kwietniu gościł na szczycie UK Charts, a napisał o nim kilka słów Muzykobloger.



Wkrótce okazało się, że taki przewodnik był mi bardziej potrzebny, niż mi się wydawało. Pod koniec sierpnia dołączyłem bowiem do zabawy zwanej nomen-omen Club Chart. Wciągnął mnie do niej nieoceniony Dziobas, dlatego spodziewałem się przede wszystkim kontaktu z fanami indie rocka, jednak wkrótce przekonałem się, że niektórym głosującym nieobcy jest nawet brostep, którego ani ja, ani meni nie lubi (choć są wyjątki, o czym niżej), nie mówiąc o bardziej melodyjnych gatunkach muzyki tanecznej.



(to akurat był spory hit, ale gdyby nie Club Chart przeszedłbym koło niego obojętnie)









Tak brzmią koszmary senne Mavoya ;)

Na zabawie w Club Chart upłynęła mi większa część jesieni. Aż nadszedł listopad i to o czym marzyłem przez cały rok, czyli wycieczka do Krakowa. I to wycieczka wyjątkowa, ponieważ oprócz tradycyjnego spotkania z Muzykoblogerem czekał mnie minizlot forum mycharts.pl. Zlot był bardzo udany (najbardziej podobał mi się moment, w którym cała nasza trójka w jednym momencie zasnęła: ja na jednej sofie, saferłel na drugiej, a Dziobas przy komputerze), ale w tym poście chciałbym się skupić na muzycznej otoczce spotkania z Hubertem. Mój kolega wie, co robi, nagrywając piosenki "z potencjałem" na kasety, które mają akompaniować jeździe samochodem. Nic tak nie łączy człowieka z muzyką jak wspólne przemieszczanie się. I Cry Flo Ridy z miejsca stało się naszym hymnem (pod "naszohymnowością" This Kiss Carly Rae Jepsen - się nie podpisuję, są pewne granice :P), a granie pasażerom autobusu w alejach Trzech Wieszczów Chasing the Sun The Wanted było po prostu bezcenne. Podchwyciłem też z tych kaset jeszcze wtedy niepromowane w Polsce Don't You Worry Child Swedish House Mafia (cóż za dodający nadziei refren!). A kiedy wróciliśmy z naszych eskapad do jego domu, już czekał na nas Justin Bieber z Nicki Minaj na jednym z telewizyjnych kanałów muzycznych. Takie już są uroki goszczenia u Muzykoblogera :) Jednak gdybym miał wybrać jedną piosenkę, która miałaby symbolizować te piękne dni, pewnie Hubert byłby mi wdzięczny za wybór jednego z singli promujących zeszłoroczny album pewnie jeszcze przez Was pamiętanej Delty Goodrem. Może to i kicz, i nic wybitnego, ale wtedy brzmiał świetnie także dla mnie! Oglądającie i słuchajcie, bo pewnie nie mieliście okazji (chyba, że odwiedzacie też Muzyko(b)log).



Pozostając przy wątkach Muzyko(b)logowych - już po powrocie z Krakowa wreszcie złapała mnie jedna z najpogodniejszych piosenek ze wszystkich wylansowanych do tej pory przez uczestników polskich "talent shows" - To mój czas Sabiny Jeszki. Właśnie - mimo mojego odwiecznego sceptycyzmu wobec polskojęzycznych tekstów to ta wersja do mnie przemówiła, nie zaś Good Times. Szkoda, że najwyraźniej wolimy namaszczone medialnie talenty w patetycznych balladach.



Nie oznacza to, że potępiam w czambuł wszystko, co nagrano nad Wisłą w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Nie myślę tu tylko o Kamp!, Uniqplan, Natalii Lubrano, czy Last Blush, w których ostatnim singlu wreszcie zacząłem się tak zasłuchiwać, jak na to zasługuje. Spodziewam się, że na pewną część radiowych hitów, które skorzystały na nowelizacji ustawy o radiofonii, zupełnie inaczej byśmy reagowali, gdyby wykonywali je zagraniczni artyści. Wtedy pewnie byłyby dla nas odpoczynkiem od tanecznej rąbanki, a nie kolejnym smętem (myślę, że dobrym przykładem jest Nad przepaścią Braci i Edyty Bartosiewicz). Poza tym  wiosną powróciła Goya, co mnie zawsze cieszy, innych na pewno ucieszyła nowa płyta Ani i tak pewnie można by jeszcze powymieniać. Nie histeryzowałem szczególnie po zwycięstwie Dawida Podsiadły w X Factorze, ale podoba mi się jego podejście do kariery i duet z Tatianą Okupnik.



Domyślam się, że dla niektórych spragnionych kolejnych dawek indietronicki ten post to już "dużo za dużo", ale nie wyczerpałem tematu. Jest jeszcze przecież coś takiego, jak r&b, a po listopadzie był grudzień... Zapraszam niebawem.