Friday, April 13, 2012

Donkeyboy i Miike Snow, czyli wszystko jest hybrydą?


Tak się składa, że ogromna większość premier płytowych, na które oczekiwałem w pierwszych miesiącach roku, ma jakiś związek ze Skandynawią. Zresztą nie tylko ja - niejeden by się chętnie odświeżył przy dźwiękach duetu Niki & the Dove, ale we większych dawkach będzie to możliwe dopiero w maju. Dlatego prawie dwa tygodnie temu ogłosiłem kwiecień Miesiącem Skandynawskim na Pop Goes the Blog, niestety kilka dni później dopadły mnie problemy techniczne, których do dzisiaj nie udało mi się do końca pokonać, dlatego publikacja pierwszego z czterech planowanych postów tak bardzo się opóźniła.

Część wykonawców, o których chcę napisać, to już stare wygi (w przypadku jednego z nich słowo "weteran" trochę mi nie pasuje), jednak chciałem zacząć od dwóch "gorących" nazw ostatnich lat. W tytule posta umieściłem nazwę biografii Linkin Park, którą mój licealny kolega Julian wypatrzył bodajże w efemerycznym miesięczniku "Muza" i uznał za przykład dekadencji współczesnego rocka :) Trudno, żeby nie przypomniało mi się to wydarzenie, kiedy pisałem o zespole nazwanym na pewnym rosyjskim forum "osłomalczik" :) oraz projekcie, który w swoim logo ma...rogatego zająca.

I. Donkeyboy, czyli życie w stereo
Pamiętacie jeszcze grupę Donkeyboy? W Polsce to właściwie zespół jednego przeboju - Ambitions, chociaż w niektórych stacjach radiowych (m.in. Zet, chyba też Złote Przeboje) można było usłyszeć (choć krótko) też drugi singiel z ich debiutanckiej płyty Caught in a Life - Sometimes. Nie da się tego porównać ze skalą sukcesu, jaki odnieśli w 2009 r. w rodzinnej Norwegii. Ambitions to drugi najpopularniejszy singiel w historii tego kraju oraz największy hit autorstwa rodzimego wykonawcy (większą popularność zdobyło tylko Love Hurts Nazareth), a także na razie jedyny numer 1 tej ekipy w Szwecji. Ambitions i Sometimes łącznie przebywały aż 21 tygodni na szczycie notowań. Był to pierwszy przypadek w ich historii, w którym dwa utwory jednego wykonawcy trafiły pod rząd na pierwsze miejsce listy. Sometimes wracało na prowadzenie dwa razy - pierwszym kawałkiem, który zdetronizował ten przebój był...Töntarna szwedzkiej grupy Kent (hahahaha). Ogółem z albumu "wykrojono" 6 (!) singli, z czego tylko ostatni - Stereolife nie załapał się do pierwszej dziesiątki norweskiej listy przebojów, ani w ogóle się w niej nie pojawił, po czym wnioskuję, że prawdopodobnie trafił jedynie do promocji radiowej.






Moim zdaniem był to sukces całkowicie zasłużony. Grupa zaprezentowała światu własny styl, trudny do jednoznacznego zaklasyfikowania, chociaż budzący wyraźne skojarzenia z klimatami retro. Syntezatory nadawały ich muzyce słodyczy, którą równoważyły teksty, w których często pojawiał się temat zagubienia i niepewności (sam tytuł płyty był wymowny). To już chyba skandynawska specyfika, że nawet mające zachęcać do nierezygnowania z marzeń Ambitions brzmi dość złowieszczo (szczególnie w połączeniu z pierwszą wersją teledysku). Na tyle złowieszczo, że np. Wielka Brytania musiała zadowolić się spłyconą wersją w wykonaniu jednego ze zwycięzców X Factora - Joe McElderry'ego. Może poza Promise Kept każdy z tych 10 utworów ma w sobie coś, co czyni ten krążek jednym z najlepszych w ostatnich latach w kategorii "wszechwag", a jeśli chodzi tylko o pop, może z nim konkurować chyba tylko debiut Gypsy & The Cat.

Kariera Donkeyboy bardzo przypomina losy innego zespołu, który zdobył w ostatnich latach uznanie ludzi mieniących się "koneserami dobrego popu" - duńskiego Alphabeat. Oni też zaczynali od utworów, które przynajmniej mi kojarzyły się z Grease, a na drugim albumie poszli całkowicie w muzykę taneczną - poza trzema singlami z bardzo miernym skutkiem. Formacja z Drammen powoływała się na inspiracje Tomem Pettym, Fleetwood Mac i Pet Shop Boys - na longplayu Silver Moon, który ukazał się 2 marca, słychać już tylko tych ostatnich. Właściwie jedynym wyjątkiem jest ballada All Up to You, która dziwnie przypomina inną ciekawą kompozycję - Your Ex-Lover Is Dead kanadyjskiej grupy Stars. Stylistyczna wolta to jednak nie wszystko - na płycie nie uświadczymy już oryginalnego, ekspresyjnego głosu Linnei Dale. Przyczyna jest chyba dość prozaiczna - zbliża się premiera debiutanckiego krążka wokalistki, która w 2007 r. zajęła siódme miejsce w norweskim Idolu (ciekawe, czy jej rywale byli rzeczywiście lepsi od ówczesnej siedemnastolatki...) Niestety zastępujące je panie Vivian Sørmeland (trzecie miejsce w Idolu 2006 - co ciekawe, wygrał jej chłopak) i nieznana mi skądinąd Elisabeth Sæverås to już nie ten kaliber, a bardziej aż za dobrze nam znane klimaty Velvet itd.

Można zapytać, jak robią to ostatni niektórzy fani Bad Boys Blue ;), po co żonglerka wokalistkami w zespole z chłopcem w nazwie? Tym bardziej, że złośliwi mogą powiedzieć, że np. utwór Stay i bez tych dziewczyn brzmi jak Kelly Clarkson z Papa Dance w chórkach. Cóż, głos Cato Sundberga, który zdecydowanie dominuje na ostatnim krążku, nie wszystkim musi się podobać, choć ja akurat do falsetów nic nie mam (co ciekawe, jego brat klawiszowiec ma na imię...Kent - hahahaha). W każdym razie odpadł czynnik zaskoczenia - płyta przegrała w Norwegii walkę o szczyt z Brucem Springsteenem, a singiel City Boy (być może znacie go z propozycji do listy przebojów Radia Zet lub Radia Kolor) spędził na nim tylko tydzień (za to w Danii aż cztery). Mam nadzieję, że po dość przeciętnym Pull of the Eye następnym zostanie coś, co wynagrodzi mi fakt, że promocja pierwszej z wymienionych tu piosenek zaczęła się już w listopadzie (MUZYKO(B)LOGERZE, ja wiem, że Ty czujesz mój ból...)







II. Miike Snow, czyli koń nie jest domem

...a Miike Snow nie jest wokalistą (ani kapusiem - hehehehe; nie wiem skąd mnie dzisiaj naszedł taki apetyt na suchary). Jest to zespół, który powstał w 2007 r., a tworzą go producenci Christian Karlsson i Pontus Winnberg oraz nowojorski wokalista Andrew Wyatt. Być może te nazwiska nic Wam nie mówią, ale to już uznane marki w świecie muzyki pop (najwyraźniej na tyle rozpoznawalne, żeby kryć prywatność za maskami:). Wyatt jest współautorem hitu Bruno Marsa Grenade (piosenka jak piosenka, ale doczekała się fajnej parodii), zaś pozostali panowie jako Bloodshy & Avant współpracowali z Britney Spears, Madonną, Kylie Minogue, Christiną Millian, Ms. Dynamite oraz wspominaną przeze mnie niedawno Sky Ferreira.

Najwyraźniej jednak postanowili wykorzystać zdobyty rozgłos promując nieco inne brzmienia. Na dobrą sprawę trudno opisać jakie, ponieważ obydwa albumy tego projektu (eponimiczny z 2009 i Happy to You z marca) cechował duży eklektyzm. Chyba najbardziej utożsamiani są z czymś, co z braku lepszych terminów określiłbym "reggae folkiem", czasami wręcz zatrącający o wodewil (jak w God Help This Divorce). Taki charakter miał pierwszy singiel Animal, piosenka Song for No One czy (trochę) Bavarian No.1 i Archipelago z drugiej płyty. Na debiucie bardzo dobrze wyszły im też ballady. (Przez dłuższy okres miałem niejasne wrażenie, że Silvia zainspirowała...Save the World Swedish House Mafia).






Jednak nie zapominajmy, że mamy do czynienia z uznanymi remikserami, nie obyło się więc bez akcentów klubowych. Na pierwszym krążku taką rolę spełniał m.in. kawałek pod zdroworozsądkowym tytułem A Horse Is Not a Home :), a promocja drugiego zaczęła się od mocnego uderzenia, jakim jest alternatywny kuzyn Pjanoo Erica Prydza - czyli Paddling Out. A jeśli ktoś ma ochotę na więcej, jest jeszcze Devil's Work...i chyba jeszcze bardziej klubowy Pretender i karnawałowy No Starry World. No i oczywiście zbliżający się występ na Burn Selector Festival w czerwcu. W niektórych piosenkach chyba dały o sobie znać fascynacje czarnymi rytmami (The Vase, God Help This Divorce - wydaje mi się, że ten numer powinien spodobać się też fanom The Flaming Lips). Pojawia się też koleżanka z labelu Lykke Li - a jak wiadomo, gdzie jest Lykke Li, tam musi być dziwnie :) Chociaż w spokojniejszych utworach bardzo kojarzy mi się ona z klasycznymi girl groups, ale to już temat na osobne dywagacje...





2 comments:

  1. Kolejny dobry tekst, koleżko:-)

    Mimo wszystko to dla mnie zaskoczenie, że Donkeyboy AŻ taką furorę robili w swoim kraju. Cieszmy się jednak, że to im się takie rzeczy udawały, a nie - dajmy na to - jakiemuś 13-letniemu chłoptasiowi:->
    Nie słuchałem jeszcze ich aktualnej płyty, ale jestem blisko tego momentu. "City boy" mi się podoba!

    Za to nowy album Miike Snow już znam, ale potrzebuję na niego więcej czasu. Najwidoczniej to nie jest najlepszy pomysł, by słuchać takiej muzyki tuż przed "Kuchennymi rewolucjami" Gesslerowej:-D

    A Twój ból rozumiem:-)

    ReplyDelete
  2. Jeśli chodzi o trzynastoletnich chłoptasiów - to Charles pisał kiedyś na blogu, że w ich promocji przoduje bodaj Belgia.

    Bólu już tak nie czuję, ponieważ "Pull" nie jest taką złą piosenką, chociaż "City Boy" jest lepszą. Cieszę Ci, że Ci się podoba, ponieważ mam świadomość, że dla 50% populacji to jest powtarzanie 2-4 linijek w nieskończoność. Ja na szczęście poznałem tę piosenkę od końca i dało to efekt ;) No i czuć inspirację PSB...

    Trochę wyedytowałem ten post, ponieważ Dominika słusznie zauważyła, że fragment o Miike Snow jest spartolony. Cóż, pisałem go w pociągu i zapomniałem swoich notatek...

    ReplyDelete