Monday, March 12, 2012

Recenzja: Lana Del Rey - Born to Die, czyli przypadek czy plan

 
Moi koledzy z klasy nie mogli odżałować, że Redford zagrał w tym filmie z Mią Farrow. O wiele bardziej podobała im się grająca Jordan Lois Chiles :)

Ma się wrażenie, że recenzje takich płyt, jak Born to Die, same się piszą. Tylko, że od razu powstają w tylu wersjach, że trudno zdecydować, która powinna ujrzeć światło dzienne. Hmmm...

Zacznę może od uwagi natury ogólnej. Jak pewnie zauważyliście, bohaterami większości moich postów są mężczyźni, jednak nie ukrywam, że najbardziej lubię pisać o kobietach. A to dlatego, że faceci na scenie najczęściej po prostu są. Mądrzy lub głupi, przystojni czy też odpychający, w koszuli albo bez, nie mają zbyt wiele do zaoferowania poza swoją muzyką. Poza tym, co gorsza najczęściej występują zespołowo, więc trudno się zdecydować, na którym skupić uwagę. Tymczasem kobieta na scenie to najczęściej nie tylko twarz plus piosenki, lecz cały wizerunek - im lepiej trafiający w oczekiwania widowni, tym lepiej dla powodzenia przedsięwzięcia.

Przykładów takich modeli, w które wpisują się najpopularniejsze wokalistki, można wymienić bez liku. Lady Gaga to kosmitka obwieszająca się mięsem, walcząca o prawa gejów, lesbijek i chwilami strach pomyśleć kogo jeszcze. Katy Perry, jak już kiedyś pisałem, to głupkowata, ale dla wielu urocza amerykańska dziewczyna z sąsiedztwa. Adele na początku wpisywała się w stereotyp zawadiackiej, mało troszczącej się o wygląd dziewczyny z brytyjskiego pubu (inne przykłady: Lily Allen, Kate Nash), ale dzisiaj sprawia wrażenie reklamy leniwych uroków amerykańskiego Południa (szczególnie w Someone Like You), tak jak Florence + The Machine przejęła po Kate Bush rolę ambasadorki brytyjskich wrzosowisk. Od czasów Bjoerk wiadomo, że skandynawskie piosenkarki bywają ekscentryczne (Lykke Li, Oh Land). Inni znowu kochają Alabastrowe Brunetki w Gorsetach (np. Amy Lee). A ileż jest metod sprzedaży egzotyki (teraz ładniej zwanej "multikulturowością") poprzez pop... (Shakira, Jennifer Lopez, Rihanna, MIA...)

Lizzie Del Rey, tfu!, Lana del Grant, wróć!, Lana Del Rey też pojawiła się na rynku muzycznym wraz z całym "opakowaniem". Wiem, że sama określiła słusznie swoje emploi jako "gangsta Nancy Sinatra", ale mi jej kreacja sceniczna bardziej kojarzy się z pewną postacią... literacką. Kojarzycie może taką powieść (ewentualnie film) Wielki Gatsby? Była to moja lektura licealna w ramach przygotowań do matury międzynarodowej z języka angielskiego. Moi koledzy twierdzili, że to "romansidło", jednak sam czułem sympatię do postaci tajemniczego nuworysza z Nowego Jorku próbującego bezskutecznie odzyskać miłość swojej zamężnej już sąsiadki. Po wysłuchaniu Born to Die mam wrażenie, że gdyby owa piękność ze Środkowego Zachodu, Daisy Buchanan nagrała płytę, brzmiałaby właśnie tak - opisy imprezowego życia podszyte potężną dozą goryczy i desperacji.

Co można powiedzieć o samej muzyce? Moja pierwsza jednozdaniowa recenzja tego materiału brzmiała surowo: "Mogła nagrać kawałek tytułowy i nie męczyć się z resztą". Chociaż na tej płycie nie ma nic równie majestatycznego, z biegiem czasu doszedłem jednak do wniosku, że dobrze służy jako "opener". Wydaje się bowiem komunikować, że świat, w którym osadzone są pozostałe piosenki, nie jest tylko światem bezmyślnej konsumpcji (a chwilami może się tak wydawać) i sercowych problemów typowych dla nastolatek, ale jest pogrążony w dekadencji. Te mrocznawe tony (zasługa i śpiewu Lany i odpowiedniej produkcji) dodają płycie nieoczekiwanej głębi.



Moja druga jednozdaniowa recenzja brzmiała następująco: "Muzykoblogerze, czy Ty w tym słyszysz new jack swing?" Ludziska, jeżeli znacie tylko Video Games, to nic nie wiecie o kobiecie znanej rodzicom jako Lizzy Grant. Pierwsze kilka utworów brzmi jak kolekcja jazzujących coverów Fergie, Gwen Stefani albo Niny Sky (How do you like me now z Radio przypomina mi pewną linijkę z przeboju niedawno opisywanych przeze mnie The KLF). Dopiero bliżej końca albumu robi się bardziej tradycyjnie i spokojniej. Naprawdę ta dziewczyna ma więcej wspólnego z Nicki Minaj niż fakt, że nieźle prezentuje się w szortach :) Tym bardziej, że jeżeli nagra jeszcze jedną płytę w tej poetyce, nie od rzeczy będzie opracowanie tezaurusa dla fanów z informacjami, która to jest "piosenka o szmince", a który "numer o sukience" :)

Summa summarum, każdy z tych utworów ma w sobie coś ciekawego, a to spore osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że jest ich 12, a w wersji bonusowej aż 15. Duże wrażenie robi beztrosko wtrącone Oh oh oh, ha ha ha w melancholijnym Dark Paradise oraz The National Anthem - piosenka jednocześnie tak patetyczna i groteskowa, że nie da się jej opisać, trzeba jej posłuchać. Fanki pewnie polubią utworek, który Muzykobloger powinien czym prędzej otagować jako girl (nomen-omen) anthem :) (Note: embedów dziś nie ma, ponieważ wszystko poza singlami zniknęło z YouTube, a z Vimeo mam kłopoty). O dziwo, inwencją ten krążek bije na głowę Our Version of Events Emeli Sande, która na rynku brytyjskim miała pokonać rywalkę zza Oceanu bezpretensjonalnością i profesjonalizmem. Niestety pomiędzy otwierającym zestaw Heaven a zamyjącym go Read All About It chyba tylko najbardziej sentymentalni romantycy znajdą coś dla siebie...

Jest o wiele lepiej niż się spodziewałem, ale zgadzam się z moim kolegą o ksywie Mavoy, który napisał na swoim Twitterze, że nie przejąłby się, gdyby Grantówna dotrzymała słowa i nie nagrała następcy Born to Die, ponieważ sprawia wrażenie kogoś, komu szybko kończą się dobre pomysły. Też obawiam się, że nie da się przez całą karierę balansować w pół drogi między Palomą Faith a MIA. Skoro wyczerpano już dwie popularne opcje (r'n'b i klimaty "kawiarniane"), zostaje właściwie tylko electro, a to może skończyć się wspólnym recytowaniem listy zakupów z oczywiście Nicki Minaj. Z kolei kalka tej płyty może nie wywołać większego zainteresowania. Może nagranie coverów rzeczywiście byłoby dobrym pomysłem? (Z czysto marketingowego punktu widzenia na pewno) Ja radziłbym tej pani przez jakiś czas wykorzystać swoją nowo zdobytą pozycję celebrytki w innej gałęzi szołbiznesu (film? moda?), a drugi album wydać dopiero, kiedy nie będzie wątpliwości co do słuszności obranej koncepcji. A wtedy może powstanie coś równie ponadczasowego, jak Wielki Gatsby. Oby nie było tylu trupów na końcu, co tam :) Muzyka tej dziewczyny może się podobać lub nie, ale sprawia wrażenie "zwierzęcia medialnego" - a dzięki takim ludziom scena pop jest ciekawsza.


PS. Do tych, którzy chcieli playlist z okazji Dnia Kobiet. Ostatnio nie za dobrze się czułem, potem zwaliła się na mnie robota, a w końcu dopadł mnie kryzys twórczy, ale na pewno w tym tygodniu pojawią się może nawet dwie. Tak że zamiast Dnia Kobiet, będzie Tydzień Kobiet (swoiście połączony z ostatkami po Dniu Mężczyzn:)

5 comments:

  1. "a to może skończyć się wspólnym recytowaniem listy zakupów z oczywiście Nicki Minaj" padłem :D A co do płyty to zgadzam się z tym, że lepsza od albumu Emeli Sande - z pierwszym odsłuchem bardzo mi się podobało, ale potem moje zdanie o tej płycie coraz bardziej bladło... Najlepsze są single + Mountains, reszta dobra, ale nie warta swojej ceny.

    ReplyDelete
  2. Dzięki. Cała ironia sytuacji polega na tym, że to w przypadku Emeli Sande ktoś uwierzył, że ze swoim głosem mogłaby zaśpiewać nawet treść kartki z zakupami i będzie git. Muszę sobie kiedyś porównać ten krążek z płytą Rebeccki Ferguson. Ogólnie panuje taki przesąd, że soulowym wokalistkom z Wielkiej Brytanii nie jest pisana długa kariera i poważne osiągnięcia. Teraz może im być łatwiej, bo konkurencji między nimi jest mniejsza...

    ReplyDelete
  3. Twój wpis jak zwykle czytało się wybornie. Problem w tym, że nie skomentowałem go od razu po przeczytaniu, a teraz już swoich przemyśleń nie pamiętam. Ale może skuszę się na ponowną lekturę Twojej "Lanorecenzji" i coś więcej napiszę;-)

    ReplyDelete
  4. To niedobrze, już drugi raz Ci się to przytrafiło. Chwaliłeś mnie pod nowszym postem za dobre tytuły - akurat ten jest trochę naciągany, ponieważ linijkę "is it a mistake or a design" z "Born to Die" tłumaczy się trochę inaczej, ale chyba mało kto to zauważył :)

    ReplyDelete
  5. u mnie recenzja najnowszego albumu Rihanny. zapraszam do czytania i komentowania. Dobra recenzja musze przesłuchać ten album .

    ReplyDelete