Tuesday, February 21, 2012

Recenzja: Jamie Woon "Mirrorwriting", czyli nocne powietrze


Ach, żebyście to widzieli...



Mam na myśli czerwcową korespondencję między mną a Muzyko(b)logerem na temat bohatera dzisiejszego odcinka. Kiedy sięgnąłem po pierwszą z brzegu piosenkę tak zachwalanego przez niego artysty, zacząłem oskarżać mojego kolegę o...zniewieściałość. Zresztą sami posłuchajcie i oceńcie, czy Ludy Luck nie podpada ona pod kategorię określaną przez Marka Niedźwieckiego jako "kminek dla dziewczynek?"
Brakuje tylko paru sugestywnych "c'mon, girl", co? ;) 

"Problem" polega na tym, że to tylko jedna z co najmniej kilkunastu piosenek, dzięki którym Jamie Woon, kończący 29 marca 29 lat Londyńczyk o malezyjskochińsko-irlandzko-szkockich korzeniach, dał się poznać światu. Gdy posłucha się ich wszystkich, najlepiej w jednym ciągu, pierwsze, co chce się powiedzieć, to: "Chłopak ma kawał głosu i wielki talent", a zaraz potem: "R'n'B niejedno ma imię".

Muzyko(b)loger w swojej recenzji wspominał, że Mirrorwriting nie spełniła nadziei niektórych recenzentów. Trudno mi się ustosunkować do tych zarzutów, ponieważ odbieram próbki wcześniejszych dokonań Woona, jakie słyszałem (singiel Robots i utwór tytułowy z epki Wayfaring Stranger, skądinąd cover dziewiętnastowiecznej amerykańskiej pieśni ludowej - obydwa z 2007) jako muzykę dla konesera, a przynajmniej kogoś, kto potrzebuje natychmiastowego głębokiego wyciszenia i relaksu. W moje gusta całkowicie trafia sama debiutancka płyta tego wokalisty, która ukazała się 18 kwietnia 2011 roku.

I to trafia na rozmaite sposoby, ponieważ nie jest to tak futurystyczne dzieło, jak można byłoby wywnioskować po pierwszych (wyśmienitych) trackach, które mogłyby pretendować do miana idealnego soundtracku współczesnego (przede wszystkim nocnego) miejskiego życia. Woon dobrze sprawdza się nie tylko w otoczeniu wysmakowanej elektroniki, śpiewając do łamanych rytmów (do wielbicieli sloganów: tak, jest trochę dubstepu, ale podanego na tyle dyskretnie, że nie odstręczy laika), lecz również w bardziej tradycyjnych, akustycznych aranżacjach (Spiral, Waterfront). A jakkolwiek buńczucznie to zabrzmi, Gravity i pod względem wokalnym, i kompozycyjnym mogłoby iść w konkury z wieloma szlagierami z przeszłości, nawet tej bardzo odległej "croonerskiej".

Wciąż bardzo żałuję, że nie mogłem umieścić żadnej z tych wyśmienitych piosenek, którymi zachwyciliśmy się razem z Muzyko(b)logerem, w swoim rankingu ulubionych singli 2011. Night Air (wydane na małym krążku w 2010), Shoulda, Street, a przede wszystkim iście hymnowe Spirits nie miałyby problemów ze zmieszczeniem się w czołówce.
Mogłoby się wydawać, że na razie świat nie do końca poznał się na talencie z Wielkiej Brytanii. Do czwartego miejsca w plebiscycie BBC Sound of 2011, 15 miejsca na rodzimej liście sprzedaży albumów, pewnych sukcesów w notowaniach belgijskich, duńskich i norweskich, niedawno doszła coraz wyższa pozycja Shoulda w pierwszej setce Airplay w...Rumunii (w tym tygodniu piosenka wskoczyła na najniższy stopień podium). Przypomnę, że nie tak dawno na szczycie tego zestawienia znajdowała się Lykke Li z I Follow Rivers. Czasem warto wyróżniać się w dance'owym tłumie ;) (Dla nas oczywiście odpowiednikiem Jamiego na mainstreamowych playlistach jest Aloe Blacc).


Sukcesy na listach (albo ich brak) to jednak tylko jedna strona medalu. Druga jest taka, że coraz więcej artystów (choćby The Weeknd czy Frank Ocean) z dobrymi rezultatami próbuje łączyć szacowny, ale ostatnio nieco podupadły z powodu eksplozji prostackiego, jak to nazywam, afro-house'u (Guetta, RedOne itp.) gatunek, jakim jest R'n'B z najnowszymi trendami indie i electro. Dlatego wydaje mi się, że tzw. czarne brzmienia jeszcze nie raz zagoszczą w tym roku na tym blogu, zaś Jamie może stać się jednym z najbardziej wpływowych artystów tej dekady. Oby jak najprędzej doczekał się należnego mu uznania! Bo przynajmniej moim znaniem przepis na idealnego wokalistę drugiej dekady XXI wieku to połączenie Jamiego Woona z Willem Youngiem (o ile utrzyma obecną zwyżkę formy).

W ten sposób dotarliśmy do końca, mam nadzieję interesującego dla Was, podsumowania roku 2011 w muzyce. W tym momencie blog ma przed sobą dwie drogi: albo skupić się na ocenie aktualności, albo cofnąć się we wspomnieniach do roku 2010, 2009 i jeszcze dalej. W nadchodzących tygodniach postaram się Wam udowodnić, że wbrew prawom fizyki można jednocześnie podążać obydwoma ;)

3 comments:

  1. Woona poznałam mniej więcej w tym samym czasie co Blake'a oraz Nicolasa Jaara. Miałam zwyczaj nazywać ich "dubstepową trójcą", bo wszyscy trzej prezentowali bardzo podobny rodzaj muzyki. I to właśnie Jamie przypadł mi do gustu najbardziej. Bardzo fajnie, że napisałeś o nim parę słów, bo osobiście uważam, że zasługuje na większe uznanie. Blake dziwnym trafem wybił się bardziej od niego.

    ReplyDelete
  2. Wysmakowany - idealne słowo na określenie muzyki Woona. Uwielbiam jego ciepły głos, a kilkoma wymienionymi przez Ciebie piosenkami (jak wiesz) delektuję się od miesięcy.
    Mam poczucie, że Jamie został trochę skrzywdzony przez światową krytykę. Po wydaniu "Mirrorwriting" ta, nawet jeżeli chwaliła rzeczoną płytę, szybko się na Jamie'ego wypięła, m.in. ignorując go przy rocznych podsumowaniach. Ale widzę, że gdzieniegdzie wciąż ujawniają się orędownicy jego talentu. Jedną z takich osób jest sama Kayah. No i Ty, mocium Panie:-) Oby Twoje prognozy się sprawdziły...

    ReplyDelete
  3. Bardzo się cieszę Dominika, że skończyły się Twoje problemy ze wstawianiem komentarzy u mnie :) Trudno mi ocenić, na ile James Blake bardziej wybił się niż Jamie, ponieważ mój punkt widzenia jest skrzywiony przez to, ile czego sam słucham i co pojawia się w rankingach Muzykoblogera :), a na Jamesa nie znalazłem jakoś czasu. Mimo, że był rzeczywiście we wielu podsumowaniach roku, nie przełożyło się to na powrót do pierwszej setki w Wielkiej Brytanii. Na taki bonus mogła liczyć tylko PJ Harvey. Pod tym względem już lepiej radzą sobie choćby Two Door Cinema Club. Chyba niewiele trzeba, żeby być na 100 miejscu UK Charts, skoro w tym tygodniu znowu bez wyraźnego powodu jest na nim "Tourist History" :)

    Mam nadzieję, że Jamiemu pomoże fakt zremiksowania Lany Del Rey. Ostatnio często przeglądam archiwalne notowania "Hop Bęca" i zaczęło mi się dziwnie kojarzyć z nieogolonym Thomasem Andersem, ale takie porównania to raczej beznadziejny pomysł na promocję :P

    ReplyDelete