Thursday, January 19, 2012

Felieton: Hang the DJ? albo Barbados czy Galapagos?


Na pewnym forum toczy się ostatnio dyskusja, której sedno można ująć w jednym zdaniu: Dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze?
Jedna ze stron tego sporu narzeka, że coraz trudniej jest im się zabierać do tego, co ich przywiodło na to forum, czyli analizy POPlisty RMF FM, ponieważ propozycje do niej są coraz gorsze. Druga strona dziwi się, że ich koledzy narzekają, skoro krakowska stacja lansowała w tym roku Adele, Foster the People, ostatnio Eda Sheerana i Gotye, przymierza się do Lany del Rey, a nieco wcześniej znalazła miejsce w playliście dla Brooke Fraser, Irmy, Brandona Flowersa i Robyn. Można oczywiście argumentować, że na krótko, ale część forumowiczów wolałaby więcej Avicii, Kelly Clarkson, Shakiry i Beyonce.

Ten dualizm współczesnej sceny pop zauważył też publicysta "Guardiana" Peter Robinson. Niecierpliwym sugeruję przejście od razu do konkluzji artykułu, w której dziennikarz pisze, że jakkolwiek można nabijać się z takich wykonawców, jak Sheeran i Adele, jako przedstawicieli nurtu, który nazywa New Boring, w gruncie rzeczy ma nadzieję, że dadzą oni swoim młodszym, może jeszcze w ogóle nieznanym szerszej publiczności kolegom impuls do przełamania dominacji rap-house'owych hybryd na listach przebojów. Podzielam tę nadzieję, ponieważ o ile w karnawale 2011 brzmienie a la Guetta wydawało się jeszcze "na czasie", obecnie spadło do poziomu autoparodii. Inna kwestia, że aczkolwiek prostactwa Sexy and I Know It nijak nie da się zakwestionować, tego typu przeboje nie budzą już we mnie wściekłości, jedynie rezygnację. Granica bezguścia/egzotyki/dziwactwa/prowokacji/whatever "dzięki" Wherever, Whenever, Ja soszła s uma, Get Busy, Pon de Replay, Poker Face, Tik tok, Calle ocho, Loca People przesuwała się już tyle razy, że pozostaje chyba tylko zgłupieć do reszty i zapisać się do fanklubu Michela Telo.

Teza autora, że obecne trendy w muzyce pop/dance stanowią sublimację wcześniejszego przebicia się do mainstreamu bardziej alternatywnej elektroniki typu La Roux wydaje mi się jednak dyskusyjna. Osobiście od dawna wydaje mi się, że o ile świat szeroko pojętego indie od paru lat zakopał się w fascynacjach latami 80. (Goldfrapp, Wolf Gang, The Sound of Arrows, Spector, nie mówiąc o licznych imitatorach The Smiths i The Cure), o tyle amerykański mainstream próbuje ponownie wcisnąć światu to, czym wzgardził w latach 90., czyli w gruncie rzeczy euro-dance. W tej chwili znaleźliśmy się w takim punkcie, w którym bardzo trudno trafić na r'n'b w czystej postaci, bo to co sączy się z głośników zasługuje raczej na nazwę afro-house'u.

Rozmawiałem na temat przyszłości muzyki pop z MUZYKO(B)LOGEREM, kiedy spotkaliśmy się jesienią w Krakowie i doszliśmy do wniosku, że stoi ona przed dylematem opisanym w tytule tego wpisu. Nie jest to hołd dla Zbigniewa Wodeckiego :), lecz odwołanie do korzeni Rihanny i Christiny Aguilery (Ekwador). Krótko mówiąc - jesteśmy w o tyle lepszej sytuacji niż nasi rówieśnicy z lat 80., że jeżeli mamy alternatywnego idola, szansa, że przebije się on do mainstreamu w czasach post-grunge'u jest wyższa niż wtedy, ale jednak ten blog ma w nazwie słowo "pop", a nie odkryję Ameryki stwierdzając, że od dawien dawna kołem zamachowym muzyki dla mas są wokalistki. W ostatnich latach dominują piosenkarki, które piszczą, skrzeczą, mruczą, a zaczyna brakować takich, które byłyby w stanie się wydrzeć, czyli mówiąc ładniej - zaśpiewać pełnym głosem :) Budząca zachwyt wielu Lana del Rey nie polepsza sytuacji, tym bardziej, że nawet ja nie znając lat 60. z autopsji widząc i słuchając jej mam uczucie deja vu. Jednak widząc, jakie z niej "zwierzę medialne" a la Madonna, wnioskuję, że będzie o niej w tym roku głośno.

Chyba nie jesteśmy odosobnieni w swoich fantazjach z Hubertem, skoro w prestiżowym plebiscycie BBC Sound of 2012 czołowe lokaty zajęli przedstawiciele gatunku tradycyjnie produkującego "wyjców", czyli r'n'b. Z tym, że znaleźli się na nich...mężczyźni. "Przyszłość nie wraca jak żyje zjawisko, w dawnej postaci. Jednak nie umiera" - pisał Adam Asnyk. Powtórki z new jack swingu raczej nie dostaniemy - dzisiaj trendy wyznacza np. Jamie Woon. Czerpiący z tradycji sięgającej czasów "Północy i południa" wykonawcy chcą być też strawni dla hipsterów i "indie kids", dlatego np. taki Frank Ocean pożycza podkłady od MGMT i przerabia utwory Coldplay


Miłośnicy mocnych żeńskich wokali ostrzą sobie zęby m.in. na debiutancki album Szkotki Emeli Sande. O niej też na pewno będzie głośno, przynajmniej w Wielkiej Brytanii. Przyszłość, nawet najbliższa, przynosi jednak więcej pytań niż odpowiedzi. Można je mnożyć praktycznie w nieskończoność. Czy gatunek chillwave, który dostarczył mi w tym roku tylu pozytywnych wrażeń muzycznych wyda jeszcze z siebie coś wartościowego? Czy utrzyma się moda na dubstepowe wstawki w mainstreamowych kawałkach tanecznych? Czy, jak przewiduje, mój amerykański kolega Charles, flet wyprze z nich saksofon? Czy utrzyma się zainteresowanie rumuńskimi i szwajcarskimi wykonawcami klubowymi?

A może czeka nas jakaś rewolucja, której w ogóle się nie spodziewamy? Historia pokazuje, że kryzys ekonomiczny (czy też polityczny, jak w wypadku wojny w Wietnamie), nawet przejściowy, sprzyja popularności muzyki agresywnej i bezpośredniej, co nie pozostaje bez wpływu na mainstream. Rock od paru lat jest w odwrocie - wciąż powstaje dużo na pewno ciekawych płyt reprezentujących różne gatunki metalu, "progresji" itd., ale czołowe twarze tego gatunku od Linkin Park przez Snow Patrol do The Wombats wciągnął flirt z elektroniką, który na pewno denerwuje purystów i ma mało wspólnego z Sex Pistols albo Nirvaną. Może to będzie pierwsza rewolucja, na której czele staną DJ-e? Kawałek pod oburzonych napisał już Chris Glover aka Penguin Prison. Roztańczony buntownik niejedno ma imię? :)

Przy okazji - wielkie dzięki za głosy w zakończonym dzisiaj plebiscycie! Za rok pierwsza dziesiątka jest nasza :)

3 comments:

  1. Byłoby pięknie, gdyby to był mój felieton...:-)
    To gdzie go publikujesz? Bo gdzieś powinieneś! Jutro od rana szukaj wydawcy:-)

    ReplyDelete
  2. Żeby dodać powyższy komentarz, musiałem wpisać słowo "panda". Może to jakieś proroctwo? Nie sądzę, by chodziło tu o Panda Bear, ale... Hm...

    Lana Del Rey na pewno jest intrygująca, ale gotów jestem ją zamienić na śpiewającą pełnym głosem diwę. Adele to za mało. Lauren Bennett, Kalenna i Nayer przynoszą wstyd kobiecej wokalistyce. To smutne, że zajmują miejsce osobom, które mają talent.

    Do felietonu warto dorzucić The Weeknd!

    ReplyDelete
  3. Dla mnie Lana Del Rey to wymarzony materiał na gwiazdę jednego przeboju :) Kiedy słyszę jej piosenkę na jednym kanale, cieszę się, że jest. Kiedy przełączam na drugi i słyszę inną jej piosenkę, czuję przesyt. Pewnie upłynie sporo wody w Potomacu, zanim zainteresuję się jej albumem.

    Jest faktem, że chyba za dużo karier wokalnych w ostatnich latach zaczyna się od rzucenia przez kogoś na branżowej imprezie po paru głębszych: "Masz seksowny głos, może byś nagrała płytę?" A przecież jedno nie zakłada drugiego. A ile tak byłem zdziwiony słysząc Dev w "Naked", że ona coś w ogóle śpiewa, a nie tylko udaje, że rapuje!

    ReplyDelete