Tuesday, November 29, 2011

Recenzja: Hurts "Happiness", czyli krew, łzy i złoto


Któryś z późnowiosennych wieczorów 2010 r. Aby zrelaksować się po wyczerpującym dniu nauki na studiach włączam Eskę Rock. Trafiam na końcówkę jakiegoś tanecznego, kuszącego syntezatorami "w moim stylu" kawałka, brzmiącego trochę jak (tak mi się wtedy przynajmniej wydawało)...remiks Wicked Game w wersji HIM. Niedługo później dowiedziałem się, że zespół nazywa się Hurts, a piosenka Better Than Love. Nazwa grupy wydała mi się głupia, ale już czułem, że warto śledzić kolejne poczynania tej formacji.

30 lipca 2010. 2198 notowanie POPlisty RMF FM. Propozycje do listy mówią same za siebie: We No Speak Americano, Billionaire, Zaczaruj mnie Kombii i... no właśnie. W zalewie pseudoreggae, pseudocountry, pseudohip-hopu i pseudorocka nagle powiew świeżego powietrza. Tym bardziej paradoksalny, że wiele osób do dziś klnie się na wszystkie świętości, że przypłynął z lat 80. Prosta, słodko-gorzka historia o pewnej parze z Manchesterem w tle, nostalgiczny, lekko mroczny podkład, klasyczny wokal i ten saksofon... Łatwo było ulec muzycznej hipnozie, tym bardziej po obejrzeniu teledysku. Jeżeli jeszcze ktoś tego dnia wierzył, że doczeka się dobrej nowej muzyki w RMF FM, mógł zanucić z Theo Hutchcraftem: "Nigdy się nie poddawaj, życie jest wspaniałe".

***

21 stycznia 2011. Hurts, którzy mają już na koncie debiutancką płytę, po raz pierwszy przyjeżdżają do Polski. Niezawodny Muzykobloger jest w piątek na koncercie w Krakowie. Ja w sobotę zadowalam się podpisywaniem płyt w warszawskim Empiku. Ponoć nie było gwarancji, że wszyscy otrzymają autografy, ale chyba nikt nie odszedł z niczym, a kolejka ciągnęła się przez całe piętro i ponoć bardzo zaskoczyła chłopaków, czemu Theo dał wyraz na swym Twitterowym koncie. Zastanawiałem się, czy w latach 80. czekałaby taka na Limahla albo Sala Solo :) Do dziś nie mogę odżałować, że źle wstrzeliłem się w rytm tego specyficznego pochodu i minąłem się z dłonią Theo, ale uścisk prawicy klawiszowca Adama Andersona to też superprzeżycie. Obydwaj muzycy, którzy wydali mi się o wiele przystojniejsi i sympatyczniejsi niż na materiałach promocyjnych, szeroko uśmiechnęli się składając podpisy na - jak to w porę wychwycił towarzyszący im ochroniarz - polskiej wersji Wonderful Life, która była odbiciem mojej (i Huberta) frustracji po porażce tej piosenki w plebiscycie na Przebój Roku w RMF FM. Mimo, że był to najpopularniejszy utwór 2010 na Popliście, wylądował dopiero na 8 miejscu...


***
Czy tak rodzą się legendy? Odpowiedzieć na to pytanie musiałby ktoś, kogo stać na bardziej obiektywne spojrzenie na ten duet. Nie ulega wątpliwości, że - nawet dając wiarę spiskowej teorii mówiącej, że po chłodnym przyjęciu krążka w Wielkiej Brytanii cała promocyjna para poszła w Europę Środkowo-Wschodnią - na taką propozycję wielu czekało. Przede wszystkim romantyczne dusze, którym, tak jak podmiotowi lirycznemu tych piosenek wydaje się, że "każda sekunda trwa wieczność" (Better Than Love), całe życie próbują coś powiedzieć, ale nie są w stanie (Stay), czy też żałują rozstania już 20 sekund po fakcie (Blood, Tears & Gold). Także miłośnicy patosu w muzyce, a oni zawsze się znajdą, czy będzie to patos w wydaniu Bonnie Tyler, Rammsteina, czy 30 Seconds to Mars oraz ci, którzy tęsknią za latami 80., aczkolwiek sami muzycy powtarzają, że z gwiazd tej dekady inspirują ich tylko Depeche Mode i Tears For Fears. Myślę jednak, że robią tak w dużej mierze, aby uchronić się przed oskarżeniami o wtórność. Bo czy oglądając klip do Sunday, można nie mieć gdzieś z tyłu głowy obrazków do Rent i Heart Pet Shop Boys?

Mówiąc bardziej poważnie, może w tym momencie "wyjdzie" moje niezbyt imponujące osłuchanie w muzyce lat 80., jednak wydaje mi się, że chłopaki raczej kreują nastrój przywołujący wspomnienia tamtych czasów, które za sprawą choćby teledysków Duran Duran czy Spandau Ballet kojarzą się z przepychem, wyrafinowaniem, dekadencją i pewną szlachetną melancholią (new romantic!). Mają jednak własny styl, który wykracza poza tę estetykę, a brzmi na tyle "klasycznie", że sprawdziliby się chyba w każdej dekadzie. Jestem w stanie wyobrazić sobie takie utwory, jak fenomenalne Silver Lining i Unspoken wykonywane w programie typu "talent show" przez jakąś zakochaną w r'n'b dziewczynę. Może komuś wyda się to świętokradztwem, ale szczególnie Stay ma dla mnie dość wyraźny irlandzki posmak. Złośliwi rodacy nazwali Hurts "lepiej ubranym boysbandem". Czyżby skojarzyli im się z Boyzone?
***
31 października 2011. Do polskich sklepów muzycznych trafia rozszerzona wersja Happiness (jeśli pierwszym newsem wyrzuconym przez Google na zapytanie "hurts happiness wersja rozszerzona" jest artykuł ze strony popularnej "Trzynastki", wiedz, ze coś się dzieje :). Warto zwrócić na nią uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, popularyzuje ona jedną z trzech odsłon relacji między Hurts a Kylie Minogue. Artyści wspólnie nagrali przejmującą piosenkę Devotion, która zaszczyciła wersję podstawową, Australijka we wrześniu 2010 r. w programie BBC Radio 1 Live Lounge zaśpiewała Wonderful Life, zaś na stronie B singla Stay znalazło się ekspresyjne (jak to u Hurts) wykonanie największego przeboju z liczącego sobie już 17 lat albumu Kylie Minogue, czyli Confide In Me. Drugi powód to utrzymana w specyficznym stylu (teledysk!), ale bardzo urokliwa i wzruszająca świąteczna piosenka All I Want for Christmas Is New Year's Day.

Pozostałe piosenki, których brakowało w pierwszej odsłonie "Happiness" są utrzymane w stylu "orkiestrowo-patetyczno-włoskim". Śpiewane w języku Dantego pewnie zrobiłyby furorę na festiwalu w San Remo. Osobiście mam nadzieję, że na następnym krążku chłopaków znajdziemy więcej nagrań podążających ścieżką Better than Love i Sunday, ale te również warto poznać.

Iednym z moim największych przednoworocznych marzeń jest wreszcie obejrzeć i usłyszeć Hurts na żywo. Bo kiedy rozbrzmiewają ich nagrania, postawione przez nich pytanie, czy jest coś lepszego niż miłość, nie jest do końca retoryczne...

2 comments: